Angielski koszmar
Nowe możliwości rozwoju, wysokie zarobki, no i Anglia. Trudno sobie wyobrazić lepszą ofertę, której dała wiarę grupa raciborzan. Niestety nie wzięli pod uwagę, że na pośrednictwie pracy zaczęli również zarabiać różnej maści oszuści. Marzenia rychło prysły jak bańka mydlana, pozostał żal i chęć opowiedzenia paskudnej przygody jako przestrogi dla innych.
Naszą redakcję odwiedziła, 18 sierpnia, grupa kilku osób, które zdecydowały się na wyjazd do pracy do Wielkiej Brytanii. 30-letnie Joanna i Elżbieta, 21-letni Andrzej i 19-latkowie Paweł oraz Ania podjęli decyzję o wyjeździe po przeczytaniu ogłoszenia w dwutygodniku „Nauka i praca za granicą". Jego treść była wielce zachęcająca: Osoby w wieku od 18 do 45 lat - praca w szklarniach i fabrykach w Maidenhead, Slough i Bristolu, nr tel.... Zadzwonili. Podczas rozmowy telefonicznej zapewniano, że zarobek wyniesie 5 funtów za godzinę, praca dziesięć godzin z godzinną przerwą na koszt pracodawcy. Przy takiej ofercie nawet widmo czynszu za mieszkanie (40 funtów tygodniowo), 100 funtów na ubezpieczenie i kolejne 50 za pozwolenie na legalną pracę nie było czymś, co mogło odwieść raciborzan od decyzji na tak. Pośrednicy przedstawili się jako Katarzyna i Ireneusz Nowiccy. Oferta wydawała się kusząca i godna zaufania - mówią dziś rozgoryczone ofiary oszustwa.
Spotkanie z opiekunami
Pełna dobrych myśli i nadziei na poprawę swojego bytu, szczególnie materialnego, piątka raciborzan wyjechała autokarem 6 sierpnia. Następnego dnia po południu byli już w Londynie. Podróż trwała dobę. Trzy godziny czekali na samochód, który miał ich zabrać do miejsca zamieszkania. W umówionym czasie pojawili się dwaj mężczyźni w czerwonym fordzie, na angielskich numerach rejestracyjnych. Jeden z nich wyglądał na Turka, był brunetem z niewielkim zarostem, o wzroście 165-170 cm, z kolczykiem w uchu. Drugi, trochę wyższy, ok. 25 lat, mocniejszej budowy ciała, również był brunetem, na nodze miał tatuaż. Trzeci, który podjechał później, po osoby, które nie zmieściły się w fordzie, miał 180 cm, ok. 23 lata, był szczupły. Wszyscy mówili po polsku.
Raciborzanie zostali zawiezieni do Slough. Tam ulokowani w dwóch pokoikach w domku jednorodzinnym. Jeden z kierowców powiedział, że należy teraz uregulować opłaty i zażądał kserokopie paszportów, zdjęcie paszportowe do WRS (pozwolenie na legalną pracę) oraz pieniądze za mieszkanie - w sumie 190 funtów od osoby. Kiedy się rozpakowywali zadzwoniła kobieta przedstawiająca się jako Kryśka, która oznajmiła, że bus przyjedzie w poniedziałek rano i zawiezie ich do pracy.
Chwilę później okazało się, że właścicielem mieszkania był Polak, były snajper MSW. To nałogowy alkoholik, zaczynający i kończący dzień piciem. Opowiadał nam w barwny sposób, kiedy był podchmielony, jak zabijał ludzi. Zgodnie stwierdziliśmy, że to psychopata. Tymi opowieściami próbował nas zastraszyć. W końcu, jako że spodobała mu się Elżbieta, oznajmił, że postara się aby nie spotkał nas los taki jak innych Polaków, zaznaczając przy okazji, że chciałby aby nasza koleżanka pozostała z nim w Anglii. Powiedział bez ogródek, że pośrednicy-oszuści wywożą ich busem nie do pracy, a bardzo daleko na plażę, gdzie biją, odbierają rzeczy i zostawiają bez jakiejkolwiek pomocy. Grożą, że jeśli pójdą na policję, ich los będzie przesądzony i nie wrócą już żywi do Polski. Pozwolił nam się przespać w swoim domu. Zostaliśmy u niego trzy noce, później trzeba było odejść, bo mieli przyjechać następni Polacy - opowiada Joanna.
A pracy jak na lekarstwo
Nie chcieli wracać do kraju. Mieli nadzieję, że może znajdą zajęcie na własną rękę. Poszli pod supermarket, ponieważ dowiedzieli się, że tam wiszą oferty pracy. Rzeczywiście były ogłoszenia, ale okazało się podczas rozmowy telefonicznej, że umieścili je tam ci sami oszuści. Dwa dni szukali pracy, niestety, bez rezultatu. W odpowiedzi słyszeli, że teraz w czasie wakacji jest trudniej, bo dużo studentów dorabia.
Pomogła im Polka, mieszkająca w Anglii od czterech lat. zapewniła im nocleg przez dwa dni. Później musieliśmy się wynieść. Jakiś czarnoskóry mężczyzna, jej sąsiad, doniósł, że mieszkamy tam nielegalnie. Zostaliśmy potraktowani jak psy. Nikt nam nie pomógł, nawet polski ksiądz, którego o to prosiliśmy, ani organizacje społeczne. Poszliśmy w końcu na policję. Spaliśmy na ulicy, pod posterunkami policji, najpierw w Slough, później w Londynie. Czuliśmy się tam najbezpieczniej. Pomogła nam jedynie kolejna Polka, Ania Plank z konsulatu polskiego w Londynie, której telefon dostaliśmy na policji i która była obecna, kiedy składaliśmy zeznania. Podała nam adresy schronisk, niestety nie było nas na nie stać, bo kosztowały 10 funtów za dobę. Na policji dostaliśmy gorące napoje i jedzenie. Chcemy podziękować też pracownicy biura podróży Max, która załatwiła wcześniejszy autokar z Londynu do Polski, bo gdyby nie to, musielibyśmy koczować na ulicy do 26 sierpnia (na ten dzień mieliśmy zarezerwowane bilety). Pomogły nam także rodziny i przyjaciele, którzy dali nam pieniądze na zakup wcześniejszego biletu powrotnego - mówi Joanna.
Teraz wiemy już, jak czują się bezdomni. Miejscowi żebracy mieli do nas jeszcze pretensje, że wyjadamy im darmowe jedzenie rozdawane na ulicach. Jednak musieliśmy to zrobić, bo nie mieliśmy już nic do jedzenia. To ogromnie upokarzające. Nie mieliśmy gdzie spać, gdzie się umyć. Chcielibyśmy wszystkich przestrzec przed tym, aby nie wyjeżdżać do pracy korzystając z niesprawdzonych ofert. Takich jak my Polaków było w Londynie wielu. Kiedy wyjeźdżaliśmy, widzieliśmy tych samych facetów, którzy po nas wtedy przyjechali, jak odbierają ze stacji kolejnych dwóch Polaków, którzy dali się „złapać na przynętę”. Byliśmy bezsilni - dodaje Elżbieta.
Ewa Halewska
Spotkanie z opiekunami
Pełna dobrych myśli i nadziei na poprawę swojego bytu, szczególnie materialnego, piątka raciborzan wyjechała autokarem 6 sierpnia. Następnego dnia po południu byli już w Londynie. Podróż trwała dobę. Trzy godziny czekali na samochód, który miał ich zabrać do miejsca zamieszkania. W umówionym czasie pojawili się dwaj mężczyźni w czerwonym fordzie, na angielskich numerach rejestracyjnych. Jeden z nich wyglądał na Turka, był brunetem z niewielkim zarostem, o wzroście 165-170 cm, z kolczykiem w uchu. Drugi, trochę wyższy, ok. 25 lat, mocniejszej budowy ciała, również był brunetem, na nodze miał tatuaż. Trzeci, który podjechał później, po osoby, które nie zmieściły się w fordzie, miał 180 cm, ok. 23 lata, był szczupły. Wszyscy mówili po polsku.
Raciborzanie zostali zawiezieni do Slough. Tam ulokowani w dwóch pokoikach w domku jednorodzinnym. Jeden z kierowców powiedział, że należy teraz uregulować opłaty i zażądał kserokopie paszportów, zdjęcie paszportowe do WRS (pozwolenie na legalną pracę) oraz pieniądze za mieszkanie - w sumie 190 funtów od osoby. Kiedy się rozpakowywali zadzwoniła kobieta przedstawiająca się jako Kryśka, która oznajmiła, że bus przyjedzie w poniedziałek rano i zawiezie ich do pracy.
Chwilę później okazało się, że właścicielem mieszkania był Polak, były snajper MSW. To nałogowy alkoholik, zaczynający i kończący dzień piciem. Opowiadał nam w barwny sposób, kiedy był podchmielony, jak zabijał ludzi. Zgodnie stwierdziliśmy, że to psychopata. Tymi opowieściami próbował nas zastraszyć. W końcu, jako że spodobała mu się Elżbieta, oznajmił, że postara się aby nie spotkał nas los taki jak innych Polaków, zaznaczając przy okazji, że chciałby aby nasza koleżanka pozostała z nim w Anglii. Powiedział bez ogródek, że pośrednicy-oszuści wywożą ich busem nie do pracy, a bardzo daleko na plażę, gdzie biją, odbierają rzeczy i zostawiają bez jakiejkolwiek pomocy. Grożą, że jeśli pójdą na policję, ich los będzie przesądzony i nie wrócą już żywi do Polski. Pozwolił nam się przespać w swoim domu. Zostaliśmy u niego trzy noce, później trzeba było odejść, bo mieli przyjechać następni Polacy - opowiada Joanna.
A pracy jak na lekarstwo
Nie chcieli wracać do kraju. Mieli nadzieję, że może znajdą zajęcie na własną rękę. Poszli pod supermarket, ponieważ dowiedzieli się, że tam wiszą oferty pracy. Rzeczywiście były ogłoszenia, ale okazało się podczas rozmowy telefonicznej, że umieścili je tam ci sami oszuści. Dwa dni szukali pracy, niestety, bez rezultatu. W odpowiedzi słyszeli, że teraz w czasie wakacji jest trudniej, bo dużo studentów dorabia.
Pomogła im Polka, mieszkająca w Anglii od czterech lat. zapewniła im nocleg przez dwa dni. Później musieliśmy się wynieść. Jakiś czarnoskóry mężczyzna, jej sąsiad, doniósł, że mieszkamy tam nielegalnie. Zostaliśmy potraktowani jak psy. Nikt nam nie pomógł, nawet polski ksiądz, którego o to prosiliśmy, ani organizacje społeczne. Poszliśmy w końcu na policję. Spaliśmy na ulicy, pod posterunkami policji, najpierw w Slough, później w Londynie. Czuliśmy się tam najbezpieczniej. Pomogła nam jedynie kolejna Polka, Ania Plank z konsulatu polskiego w Londynie, której telefon dostaliśmy na policji i która była obecna, kiedy składaliśmy zeznania. Podała nam adresy schronisk, niestety nie było nas na nie stać, bo kosztowały 10 funtów za dobę. Na policji dostaliśmy gorące napoje i jedzenie. Chcemy podziękować też pracownicy biura podróży Max, która załatwiła wcześniejszy autokar z Londynu do Polski, bo gdyby nie to, musielibyśmy koczować na ulicy do 26 sierpnia (na ten dzień mieliśmy zarezerwowane bilety). Pomogły nam także rodziny i przyjaciele, którzy dali nam pieniądze na zakup wcześniejszego biletu powrotnego - mówi Joanna.
Teraz wiemy już, jak czują się bezdomni. Miejscowi żebracy mieli do nas jeszcze pretensje, że wyjadamy im darmowe jedzenie rozdawane na ulicach. Jednak musieliśmy to zrobić, bo nie mieliśmy już nic do jedzenia. To ogromnie upokarzające. Nie mieliśmy gdzie spać, gdzie się umyć. Chcielibyśmy wszystkich przestrzec przed tym, aby nie wyjeżdżać do pracy korzystając z niesprawdzonych ofert. Takich jak my Polaków było w Londynie wielu. Kiedy wyjeźdżaliśmy, widzieliśmy tych samych facetów, którzy po nas wtedy przyjechali, jak odbierają ze stacji kolejnych dwóch Polaków, którzy dali się „złapać na przynętę”. Byliśmy bezsilni - dodaje Elżbieta.
Ewa Halewska
Najnowsze komentarze