Czwartek, 19 grudnia 2024

imieniny: Gabrieli, Dariusza, Urbana

RSS

Wolę być trenerem swojego kabaretu

16.03.2004 00:00
Na jego dwa recitale w Raciborskim Centrum Kultury sprzedano wszystkie bilety. A po ponaddwugodzinnych występach znanego kabareciarza Marcina Dańca, które odbyły się 6 marca, publiczność nie chciała pójść do domu. Towarzyszyli mu: gitarzysta, kompozytor i aranżer Zbigniew Soroka i śpiewający poeta, Tadeusz Krok.
- Który już raz zawitał Pan do Raciborza?
- To powinno zabrzmieć jak komplement, ale naprawdę nie pamiętam. Tyle razy już tu grałem, że Bogu za to dzięki. Raciborska publiczność jest super. Na pierwszym dzisiejszym występie po „dobry wieczór państwu” klaskała bardzo głośno, a po „dobranoc państwu” nikomu nie chciało się iść do domu. Nie da się ani tego kupić, ani załatwić. To jest dowód, że muszę tu wrócić szybciej niż pani i mnie się zdaje.
- Jaki jest klucz do tego, że publiczność tak żywo na Pana rea-guje?
- To, co powiem, to nie jest kokieteria. Mogę się tylko przyznać, co sobie założyłem 25 lat temu, na początku mojej zawodowej pracy. Nigdy nie dzielę widowni na „a”, „b”, czy też „c”. Zawsze działam „na maxa” z wielkim szacunkiem do widza, z traktowaniem go jak nie dostarczyciela pieniędzy za bilet, tylko jak dobrego znajomego, a gdybym powiedział, że przyjaciela, to pomyślałaby już sobie pani, że się totalnie podlizuję. Nigdy nie uciekam po „dobranoc państwu” bez względu na to czy jestem zmęczony, czy nie. Jeśli widz chce tego kontaktu, to zostaję. Samo podpisanie autografu to nie wszystko. Po koncercie jest jeszcze wymiana spostrzeżeń, ciepłych słów. Mnie te słowa napędzają i dostarczają powodów do „wody sodowej”. Jest to jakby dodatkowy wiatr w żagle. Naprawdę nie wiem do tego momentu, jakie będę miał honorarium za występ na raciborskiej scenie, ale nigdy mi na tym nie zależało. Naprawdę bardziej zależy mi na reakcji widza niż na wysokości tegoż.
- Plotka niesie, że wydaje Pan trzysta koncertów rocznie. Czy to prawda?
- Kategorycznie nie! Nie mogę tego znieść. Idiotyczna plotka powstała 3 lata temu w piśmie, które z angielskiego nazywa się „elegancki mężczyzna”. Dość świadomie przytaczam ten tytuł, ponieważ eleganccy mężczyźni o pieniądzach nie rozmawiają. Moja menadżer widocznie mało skutecznie wówczas storpedowała tę plotkę. Proszę państwa, odliczając wakacje, ferie i święta, które kultuję do ludzkich niemożliwości, to gdyby przyszło mi grać 300 koncertów, to musiałbym spać, jeść i mieszkać na scenie. Rocznie gram od 50 do 60 koncertów i ok. kilkunastu charytatywnych. I nie gram sam, ale z ekipą.
- Według innej plotki, po każdym występie traci pan 1,5 kg - to już chyba bardziej możliwe?
- To nie jest plotka. Przytyłem 4 kg od kiedy jestem z moją żoną. Tak wpłynął na moją psychikę ten związek. Ale prawdą jest, że po dwóch recitalach w ciągu dnia tracę ok. 1,5 kg. Po występie mam mokrą koszulkę, mokre spodnie. To fantastyczne móc pracować i wykonywać w tym czasie zajęcia aerobiku, joggingu.
- Jako absolwent wychowania fizycznego na pewno nie ogranicza się Pan do „sportu na scenie”?
- Proszę mi nie wypominać, że uprawiam tutaj propagandę sportu, ale zawsze to robiłem. Zwracał już na to uwagę mój rektor krakowskiej AWF. Tylko czynny ruch! Uprawianie sportu przez cały rok powoduje, że mogę dziś w Raciborzu zagrać dwa recitale, które, nie wypominając, trwały 2 godz. i 15 minut. I proszę przekazać wszystkim młodym ludziom, że kiedy wyjeżdżają na wakacje, to powinni mieć w plecaku napompowaną piłkę, albo rakietki do ping-ponga. One zawsze zajmą mniej miejsca niż zgrzewka piwa.
- Proszę mi powiedzieć, jaki rodzaj dowcipu obecnie się sprzedaje?
- To brzydkie określenie i nawet nie chce mi się odpowiadać na to pytanie.
- W takim razie, jaka kategoria dowcipu cieszy się obecnie największą popularnością wśród polskich widzów?
- Co to znaczy kategoria dowcipu? Na scenie trzeba mieć sprawdzone poczucie humoru, nie można udawać i być sztucznym. Całe życie parodiowałem moich nauczycieli, kolegów. Nigdy nie zmieniałem programów dla potrzeby sytuacji, niezależnie od tego czy to się sprzedaje, czy nie. Wychodząc na scenę, opowiadam widzom o tym, co mnie rozśmieszyło wcześniej. Nigdy nie używam wulgarnych słów, chociaż nimi łatwiej rozbawić widzów. Nie używam w programie nazwisk i całe życie tak to robiłem, nie ze strachu przed cenzurą, bo miałem zawsze swoją cenzurę. Nie mam dziur na kolanach i łokciach, by nadrabiać kostiumem, rysuję pewną postać, jeśli się przebieram, to jest to element kostiumu. Nie mam obsesji być nadmiernie aktualnym żeby, nazwijmy to, czytać widzowi gazetę ze sceny. Mój widz nie musi być wybitnym znawcą polityki. Nie musi wiedzieć, który wicedyrektor, jakiego wicedepartamentu dostał tortem, a który jajkiem. Jeśli coś dotyczy bardzo ważnej sfery wydarzeń, jakie miały miejsce w naszym kraju, to o tym mówię.
- Jaka jest droga skeczu od pomysłu, który zrodził się w Pana głowie, do jego realizacji na scenie?
- Nigdy nie siadam do maszyny, nie marnuję papieru, w związku z tym wszystko powstaje w mojej głowie. Całe życie tak robiłem. Początkowe monologi mają trzy minuty. Kiedy Andrew walczył i zapowiadano tę walkę trzy miesiące, a on walczył 90 sekund, to już następnego dnia monolog o tej słynnej walce trwał ok. 5 min. Po kilku miesiącach ok. 20, a docelowo 45. I tak jest z każdym tematem. Nie ukrywam, że lubię improwizować na scenie. Wszystko musi odbywać się w oparciu o reakcje widzów i to uwielbiam do zwariowania. Nie zamierzam klepać tekstów z pamięci. Moja żona mówi, że w zasadzie nie powinna oglądać moich programów, ale zerka bardzo często od strony kulis i twierdzi, że zawsze jest inaczej.
- Jak to się stało, że absolwent AWF-u wylądował na scenie?
- Z przyjemnością odpowiem na to pytanie, bo mój wujek mnie często o to pyta. Nie może się z tym pogodzić i mówi: „Studiowołeś cztery lata i grosz na scenie, a nie w fusbal”. Przed startem na AWF skończyłem studium teatralne i nie ukrywam, że miałem dwie wielkie pasje, które się przez moje młodzieńcze lata ścierały: piłka nożna i gra na scenie. Występowałem w tysiącach szkolnych i przedszkolnych przedstawień, ale też marzyłem, by zagrać w reprezentacji Polski w
piłkę nożną. Na trzecim roku AWF przestałem robić specjalizację, dlatego rozmawia Pani z niedoszłym trenerem piłki nożnej i pływania. Bogu za to do dzisiaj dziękuję, bo to taki niewdzięczny zawód. Gdy piłkarz strzela z pięciu metrów i nie trafia do pustej bramki, to prezes wywala trenera, bo trudno mu wywalić jedenastu piłkarzy. Wolę być trenerem swojego kabaretu. Po trzecim roku studiów zrozumiałem, że jednak tak nieprawdopodobna siła ciągnie mnie na scenę, że wszystkie wolne chwile spędzałem w klubie „Pod Jaszczurami”.
- To w takim razie, jak długo ta siła przytrzyma Pana na scenie?
- Satyrycy nie muszą drżeć czy dostaną rolę Romea, czy nie i cały czas prosić dyrektora teatru, by ich gdzieś obsadził. Poczucie humoru się ma i ono nie znika. Poza tym uspokaja mnie fakt, że wszelkie splendory, szacunek i miłość widzów są tak wielkie, jeśli stąpa się po ziemi dwiema nogami i nie rosną człowiekowi skrzydła gwiazdy. Ja nie mam czasu na wodę sodową, bo byłoby mi żal stracić to, do czego dochodziłem przez tyle lat. Trzeba mieć cały czas dystans, realizować pomysły, których, dzięki Bogu, mam jeszcze parę. Obiecałem też sobie, że będę zawsze starał się widza czymś zaskoczyć. Pewnie miała pani na myśli inne zajęcia. Nie ukrywam, że marzę, by zagrać w dobrej komedii filmowej, ale i tak zawsze w kabarecie będę grał.
- Którego z polskich kabareciarzy ceni Pan sobie najbardziej?
- Bardzo lubię Jurka Kryszaka, ponieważ jest aktorski.
- Jeśli chodzi o młode pokolenie kabareciarzy wywodzących się z krakowskiej „PaKi”. Jaka przyszłość ich czeka?
- Z przyjemnością chcę powiedzieć, że usłyszy pani wiele miłych rzeczy dotyczących młodych kabaretów. Mnóstwo ekip kabaretowych pojawiło się w ostatnim czasie na scenie. Jeśli będą pamiętać, że to, co teraz mają, to nie jest wszystko, co mogą osiągnąć, i jeśli nie odkręci im ktoś kranu z wodą sodową, to rzeczywiście będziemy mieli z nich sporą pociechę. Idzie nowe, a stare trzyma się dzielnie. Kiedy reżyserowałem kabareton w Opolu, panowie realizatorzy z Woronicza dali mi niskie honoraria dla gości, których mogę zaprosić. Oprócz siebie mogłem zaprosić jedynie czwórkę. I pamiętałem wtedy o Jurku Kryszaku, Krzysiu Daukszewiczu, Rysiu Rynkowskim i zaprosiłem też Maćka Stuhra. Ba, kiedy dzwonią do mnie ludzie ze Stanów z propozycją jakichś imprez i nie mam czasu, dzwonię do Maćka z wielką przyjemnością.
- Czy chętnie wziąłby Pan udział w reklamie jakiegoś produktu?
- Chętnie nie. I są na to wieloletnie dowody. Kiedy dostałem pierwszą „Telekamerę” i głosowało na mnie 122 tys. ludzi, nie wyobraża sobie pani, ile dzwoniło do mnie firm. To były firmy, których nie używam i nie znam. Nadal w Polsce nieco pejoratywnie odbiera się udział w reklamie. Nie ukrywam, że jeśli będzie to produkt, którego używam i w niego głęboko wierzę, to tak. Zresztą mój przyjaciel fajnie mówi: „Cinek, nie musisz na wszystkim zarabiać”. Wprawdzie udział w reklamie pozwoliłby mi spłacić szybciej duży kredyt na dom, który zaciągnąłem, ale mam na to osiemnaście lat, więc mam czas.
- Na zakończenie proszę mi powiedzieć, jak długo, według Pana, potrwa najbliższa walka Gołoty?
- Andrew to znakomity sportowiec. Naprawdę życzę mu, by okazał się mistrzem świata, bo o tym marzył. To jest biały pięściarz, który może sprawić, by boks nie był już taki nudny, by zwyciężał Polak, bo nam Polakom jest to potrzebne - w tych szarościach i biedzie.
- Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Ewa Wawoczny

  • Numer: 12 (622)
  • Data wydania: 16.03.04