Zdobywcy Czarnego Lądu
Od Egiptu po RPA wiodła letnia wyprawa Wojciecha Zalewskiego i jego dwóch kolegów globtroterów. Po drodze zaliczyli podróż stuletnim parowcem po Tanganice, spływ kajakami po Zambezi, skoki bunjee nad wodospadem Wiktorii, naoglądali się przy tym lwów, hipopotamów, bawołów i nosorożców. Przeżyli też chwile grozy podczas strzelaniny żołnierzy z somalijskimi rebeliantami w Moyale, a w Durbanie okradło ich sześciu Murzynów.
Plan Zalewskiego i jego kompanów był prosty - przejechać Afrykę z północy na południe w 80 dni, korzystając z miejscowego transportu. Wyruszyli 18 czerwca, pełni werwy, ale też obaw, jaki okaże się Czarny Ląd. Wyszło na to, że wcale nie jest tak niebezpieczny - o ile się jest ostrożnym. Ludzie są wprawdzie w wielu stronach biedni, ale serdeczni - a przyroda bujna i barwna.
Pierwszym przystankiem podróży był Kair, dokąd polecieli z Berlina via Frankfurt. Z dworca kolejowego Ramsesa ruszyli w głąb kraju dawnych faraonów. Nie zwiedzali Gizy i okolic. Już wcześniej widziałem piramidy, Luksor i Karnak, tak że niewiele mnie interesowało. Dopiero w Asuanie zwiedziliśmy wysepki na Nilu i na południu świątynie Abu Simbel - wyjaśnił Zalewski. Sama podróż pociągiem nie była łatwa - pustynia i upał dały w kość. Wprawdzie konduktor zajął się polską trójką, ale większe zainteresowanie zdradzał... butelką whisky. Nie omieszkał z niej łyknąć...
Po kilku dniach pobytu w Egipcie Zalewski i kompani wsiedli na prom, kursujący po Zbiorniku Nassera raz w tygodniu między Asuanem a sudańskim Wadi Halfa. Warunki na promie były katastrofalne, ale nie zapomnimy gościnności Sudańczyków, którzy częstowali nas jedzeniem i modlili się do Allaha oraz noclegów na górnym pokładzie - wspomniał Zalewski. Rejs skończył się... na mieliźnie. Póki nie przypłynęła jakaś barka, pasażerowie czekali pół dnia. Prom, jak znam arabską biurokrację, może tkwić w piasku do dziś - dodał. Nocleg w Wadi Halfa okazał się koszmarem, bo gorąco nie dawało spać. Jeszcze gorzej było w pociagu do Chartumu - wagon nie miał szyb i wszędzie wciskał się pył. Dobrze, że wagon restauracyjny był zaopatrzony w napoje, pozwoliło to całej trójce przetrwać upał aż do Altbary. Chcieliśmy tam zwiedzić rzadkie piramidy ceglane. O mały włos źle by się to skończyło, bo dotrzeć do nich ciężko - no i była burza piaskowa. A potem utknęliśmy na pustkowiu bez wody i jedzenia. Dopiero po paru godzinach trafili się jacyś ludzie i zabraliśmy się do Chartumu - powiedział Zalewski. W stolicy Sudanu nie zabawili długo, przeprawili się do Etiopii. To ciekawy kraj, choćby przez to, że obowiązuje tam czas juliański. Północ jest biedna i jałowa, ludzie jedzą tam tylko jajka i surową fasolę. Na południu można wszystko zdobyć, w tym wspaniałe soki owocowe, a krajobrazy są bardzo zielone. Godny uwagi był trekking w górach Simien, monastyry na jeziorze Tana i klasztory wykute w skałach Lalibeli. O tym, że w Afryce wciąż grasują choroby, dowodził widok ludzi, leżących w malarycznych drgawkach. W Addis Abebie było znośniej. Ale największą „przygodę” cała trójka przeżyła nad granicą w Moyale. Siedzieliśmy przy drinkach, gdy nagle odezwały się jakby bębny. A to była strzelanina z karabinów. Momentalnie ulice opustoszały, ludzie zamykali na gwałt okiennice, padali na ziemię w strachu. Palba ucichła po kilkunastu minutach i wszystko wróciło do normy - opowiada Zalewski. Rano w hotelu od cinkciarza dowiedzieli się, że jeśli nie chcą utknąć w Moyale na długo, powinni pędzić na granicę. Po strzelaninie wojsko chciało ją zamknąć. Przed granicą napotkaliśmy tłum ludzi. Stali w milczeniu koło zmasakrowanego ciała rebelianta. Wojsko specjalnie go zostawiło, by nastraszyć miejscowych, co czeka pomagających partyzantom - dodał Zalewski.
Dalsza podróż przez Kenię, do Nairobi, była arcymęcząca. Zabraliśmy się ciężarówką z bydłem. Ludzie siadają na dachu, trzymając się rurek. Nie da się ruszać, bo można wypaść albo polecieć między krowy i byki - wspomina Zalewski. Stolica Kenii nie zrobiła na Polakach dobrego wrażenia, szybko więc pojechali na safari w Masai Mara. Opłaciło się, bo zwierzyny tam w bród. Ich fotoaparaty uwieczniły nie tylko dostojne słonie, nerwowe hipopotamy, ale też lenistwo lwów, chwilami przerywane natarczywym dobieraniem się do lwic...
Kolejna eskapada - tym razem autobusem do tanzanijskiego Daar-es-Salaam również nadszarpnęła nerwy. Zalewski: Kierowca jechał jak kamikadze, brał zakręty jadąc po wybojach 130 km na godzinę. Pozostały nam modlitwy. Spokojniej było na wyspie Zanzibar. Jej stolica Stone Town jest zabytkowa, pełna „greckich” uliczek i pięknych plaż. Jest też tanie i smaczne jedzenie. Po powrocie na kontynent udaliśmy się pociągiem do Kigomy nad jeziorem Tanganika. Stamtąd do Zambii płynęliśmy stateczkiem „Liemba”, który zbudowali jeszcze w 1914 roku Anglicy. Staruszek, ale po remoncie ma się dobrze. Co ciekawe, na brzegu jeziora nie ma portów i ludzie dopływają do statku łódkami. Flisacy żyjący z tego biją się o pasażerów. Widzieliśmy, jak dwóch takich toczy bitwę na wiosła! - opowiada Zalewski.
Zambia słynie najbardziej z rzeki Zambezi i słynnych wodospadów, które odkrył w 1871 roku angielski podróżnik David Livingstone i nazwał imieniem królowej Wiktorii. Olbrzymie masy wody spadają z ogłuszającym naturę impetem w dół wąwozu, tworząc przepiękne tęcze. Nie na darmo murzyńskie plemiona nazywały wodospad Grzmiącą Wodą. Zalewski skorzystał z okazji, by nad Wiktorią skoczyć w przepaść na bunjee. Dużo wrażeń zapewnił także rajd kajakami po rzece, choć przedtem organizatorzy zażądali podpisania bumażki, że jakby coś się stało, to oni nie ponoszą odpowiedzialności. Chodziło o ryzyko spotkania hipopotama. Nie lew, nie nosorożec czy słoń, ale właśnie hipopotam uważany jest tam za najbardziej nieprzewidywalne i niebezpieczne zwierzę - wyjaśnił Zalewski. Spływ na szczęście przebiegł bez incydentów. W pewnym momencie Polacy znaleźli się w miejscu, gdzie stykają się aż cztery państwa - Zambia, Botswana, Namibia i Zimbabwe. Po drodze widzieli domki na drzewach, ubikacje w... baobabach, a na brzegach stada „hipciów”.
Wyprawa na bagna Okawango łódkami moroko trochę rozczarowała, bo zwierząt było tam mało. Za to w Suazilandzie - najmniejszym państewku południa - sporo. Uroku słoni, żyraf, białych i czarnych nosorożców widzianych na wyciągnięcie ręki nie oddadzą żadne fotki. A samych tubylców też trudno ocenić z daleka. Przy parku Mkhaya rozbiliśmy biwak na terenie jednej z tutejszych rodzin. Wieczorem od strony ich szałasu dobiegły nas śpiewy i rozmowy. Sądząc, że tamci balują, wzięliśmy piwa i poszliśmy się do nich przyłączyć. Na miejscu konsternacja. Przy świetle lampki naftowej klęczała rodzina i kilkoro dzieci, śpiewając ze słownika pieśni religijne w narzeczu suazi. Zawstydzeni szybko schowaliśmy napoje. Rankiem gospodyni specjalnie dla nas ubrała kapelusz niedzielny, by pozować do zdjęć - opowiada Zalewski.
Ostatnim przystankiem podróży był dawny Kraj Przylądkowy - dziś RPA. Johannesburg i Durban okazały się niebezpieczne - rabunków tam tyle, że nikt się tym nie przejmuje. W hotelu w Durbanie uprzedzano nas, by zostawić wszystko, bo mogą nas okraść. Ja zostawiłem plecak, kolega nie uwierzył i kiedy otoczyło nas sześciu Murzynów stracił swoje rzeczy - dodał Zalewski. W Kapsztadzie było lepiej, a to za sprawą widoków z Góry Stołowej na wody Atlantyku i Oceanu Indyjskiego, kolekcji roślin w Ogrodach Kirstenbosch i uroków bulwarów Victorii i Waterfronta. Zalewski: Pojechaliśmy na Przylądek Dobrej Nadziei. Pogoda była wietrzna i łażenie po skałach było trochę ciężkie. Ale zaliczyliśmy Cape. Gdy już wracali do Europy - niespodzianka. Na lotnisku spytano, czy nie mieliby ochoty zostać jeszcze troszkę, bo jest nadkomplet pasażerów na samolot. Zgodzili się - w zamian dostali... pieniądze, darmowy hotel i wyżywienie. Drugiego dnia sami zaproponowali, że mogą jeszcze poczekać na lot, bo się im nie spieszy - co na lotnisku przyjęto z ulgą i znów zaoferowano nie lada gratyfikację. Wrócili więc dopiero dnia trzeciego.
(sem, zdj. W. Zalewski)
Pierwszym przystankiem podróży był Kair, dokąd polecieli z Berlina via Frankfurt. Z dworca kolejowego Ramsesa ruszyli w głąb kraju dawnych faraonów. Nie zwiedzali Gizy i okolic. Już wcześniej widziałem piramidy, Luksor i Karnak, tak że niewiele mnie interesowało. Dopiero w Asuanie zwiedziliśmy wysepki na Nilu i na południu świątynie Abu Simbel - wyjaśnił Zalewski. Sama podróż pociągiem nie była łatwa - pustynia i upał dały w kość. Wprawdzie konduktor zajął się polską trójką, ale większe zainteresowanie zdradzał... butelką whisky. Nie omieszkał z niej łyknąć...
Po kilku dniach pobytu w Egipcie Zalewski i kompani wsiedli na prom, kursujący po Zbiorniku Nassera raz w tygodniu między Asuanem a sudańskim Wadi Halfa. Warunki na promie były katastrofalne, ale nie zapomnimy gościnności Sudańczyków, którzy częstowali nas jedzeniem i modlili się do Allaha oraz noclegów na górnym pokładzie - wspomniał Zalewski. Rejs skończył się... na mieliźnie. Póki nie przypłynęła jakaś barka, pasażerowie czekali pół dnia. Prom, jak znam arabską biurokrację, może tkwić w piasku do dziś - dodał. Nocleg w Wadi Halfa okazał się koszmarem, bo gorąco nie dawało spać. Jeszcze gorzej było w pociagu do Chartumu - wagon nie miał szyb i wszędzie wciskał się pył. Dobrze, że wagon restauracyjny był zaopatrzony w napoje, pozwoliło to całej trójce przetrwać upał aż do Altbary. Chcieliśmy tam zwiedzić rzadkie piramidy ceglane. O mały włos źle by się to skończyło, bo dotrzeć do nich ciężko - no i była burza piaskowa. A potem utknęliśmy na pustkowiu bez wody i jedzenia. Dopiero po paru godzinach trafili się jacyś ludzie i zabraliśmy się do Chartumu - powiedział Zalewski. W stolicy Sudanu nie zabawili długo, przeprawili się do Etiopii. To ciekawy kraj, choćby przez to, że obowiązuje tam czas juliański. Północ jest biedna i jałowa, ludzie jedzą tam tylko jajka i surową fasolę. Na południu można wszystko zdobyć, w tym wspaniałe soki owocowe, a krajobrazy są bardzo zielone. Godny uwagi był trekking w górach Simien, monastyry na jeziorze Tana i klasztory wykute w skałach Lalibeli. O tym, że w Afryce wciąż grasują choroby, dowodził widok ludzi, leżących w malarycznych drgawkach. W Addis Abebie było znośniej. Ale największą „przygodę” cała trójka przeżyła nad granicą w Moyale. Siedzieliśmy przy drinkach, gdy nagle odezwały się jakby bębny. A to była strzelanina z karabinów. Momentalnie ulice opustoszały, ludzie zamykali na gwałt okiennice, padali na ziemię w strachu. Palba ucichła po kilkunastu minutach i wszystko wróciło do normy - opowiada Zalewski. Rano w hotelu od cinkciarza dowiedzieli się, że jeśli nie chcą utknąć w Moyale na długo, powinni pędzić na granicę. Po strzelaninie wojsko chciało ją zamknąć. Przed granicą napotkaliśmy tłum ludzi. Stali w milczeniu koło zmasakrowanego ciała rebelianta. Wojsko specjalnie go zostawiło, by nastraszyć miejscowych, co czeka pomagających partyzantom - dodał Zalewski.
Dalsza podróż przez Kenię, do Nairobi, była arcymęcząca. Zabraliśmy się ciężarówką z bydłem. Ludzie siadają na dachu, trzymając się rurek. Nie da się ruszać, bo można wypaść albo polecieć między krowy i byki - wspomina Zalewski. Stolica Kenii nie zrobiła na Polakach dobrego wrażenia, szybko więc pojechali na safari w Masai Mara. Opłaciło się, bo zwierzyny tam w bród. Ich fotoaparaty uwieczniły nie tylko dostojne słonie, nerwowe hipopotamy, ale też lenistwo lwów, chwilami przerywane natarczywym dobieraniem się do lwic...
Kolejna eskapada - tym razem autobusem do tanzanijskiego Daar-es-Salaam również nadszarpnęła nerwy. Zalewski: Kierowca jechał jak kamikadze, brał zakręty jadąc po wybojach 130 km na godzinę. Pozostały nam modlitwy. Spokojniej było na wyspie Zanzibar. Jej stolica Stone Town jest zabytkowa, pełna „greckich” uliczek i pięknych plaż. Jest też tanie i smaczne jedzenie. Po powrocie na kontynent udaliśmy się pociągiem do Kigomy nad jeziorem Tanganika. Stamtąd do Zambii płynęliśmy stateczkiem „Liemba”, który zbudowali jeszcze w 1914 roku Anglicy. Staruszek, ale po remoncie ma się dobrze. Co ciekawe, na brzegu jeziora nie ma portów i ludzie dopływają do statku łódkami. Flisacy żyjący z tego biją się o pasażerów. Widzieliśmy, jak dwóch takich toczy bitwę na wiosła! - opowiada Zalewski.
Zambia słynie najbardziej z rzeki Zambezi i słynnych wodospadów, które odkrył w 1871 roku angielski podróżnik David Livingstone i nazwał imieniem królowej Wiktorii. Olbrzymie masy wody spadają z ogłuszającym naturę impetem w dół wąwozu, tworząc przepiękne tęcze. Nie na darmo murzyńskie plemiona nazywały wodospad Grzmiącą Wodą. Zalewski skorzystał z okazji, by nad Wiktorią skoczyć w przepaść na bunjee. Dużo wrażeń zapewnił także rajd kajakami po rzece, choć przedtem organizatorzy zażądali podpisania bumażki, że jakby coś się stało, to oni nie ponoszą odpowiedzialności. Chodziło o ryzyko spotkania hipopotama. Nie lew, nie nosorożec czy słoń, ale właśnie hipopotam uważany jest tam za najbardziej nieprzewidywalne i niebezpieczne zwierzę - wyjaśnił Zalewski. Spływ na szczęście przebiegł bez incydentów. W pewnym momencie Polacy znaleźli się w miejscu, gdzie stykają się aż cztery państwa - Zambia, Botswana, Namibia i Zimbabwe. Po drodze widzieli domki na drzewach, ubikacje w... baobabach, a na brzegach stada „hipciów”.
Wyprawa na bagna Okawango łódkami moroko trochę rozczarowała, bo zwierząt było tam mało. Za to w Suazilandzie - najmniejszym państewku południa - sporo. Uroku słoni, żyraf, białych i czarnych nosorożców widzianych na wyciągnięcie ręki nie oddadzą żadne fotki. A samych tubylców też trudno ocenić z daleka. Przy parku Mkhaya rozbiliśmy biwak na terenie jednej z tutejszych rodzin. Wieczorem od strony ich szałasu dobiegły nas śpiewy i rozmowy. Sądząc, że tamci balują, wzięliśmy piwa i poszliśmy się do nich przyłączyć. Na miejscu konsternacja. Przy świetle lampki naftowej klęczała rodzina i kilkoro dzieci, śpiewając ze słownika pieśni religijne w narzeczu suazi. Zawstydzeni szybko schowaliśmy napoje. Rankiem gospodyni specjalnie dla nas ubrała kapelusz niedzielny, by pozować do zdjęć - opowiada Zalewski.
Ostatnim przystankiem podróży był dawny Kraj Przylądkowy - dziś RPA. Johannesburg i Durban okazały się niebezpieczne - rabunków tam tyle, że nikt się tym nie przejmuje. W hotelu w Durbanie uprzedzano nas, by zostawić wszystko, bo mogą nas okraść. Ja zostawiłem plecak, kolega nie uwierzył i kiedy otoczyło nas sześciu Murzynów stracił swoje rzeczy - dodał Zalewski. W Kapsztadzie było lepiej, a to za sprawą widoków z Góry Stołowej na wody Atlantyku i Oceanu Indyjskiego, kolekcji roślin w Ogrodach Kirstenbosch i uroków bulwarów Victorii i Waterfronta. Zalewski: Pojechaliśmy na Przylądek Dobrej Nadziei. Pogoda była wietrzna i łażenie po skałach było trochę ciężkie. Ale zaliczyliśmy Cape. Gdy już wracali do Europy - niespodzianka. Na lotnisku spytano, czy nie mieliby ochoty zostać jeszcze troszkę, bo jest nadkomplet pasażerów na samolot. Zgodzili się - w zamian dostali... pieniądze, darmowy hotel i wyżywienie. Drugiego dnia sami zaproponowali, że mogą jeszcze poczekać na lot, bo się im nie spieszy - co na lotnisku przyjęto z ulgą i znów zaoferowano nie lada gratyfikację. Wrócili więc dopiero dnia trzeciego.
(sem, zdj. W. Zalewski)
Najnowsze komentarze