Czwartek, 19 grudnia 2024

imieniny: Gabrieli, Dariusza, Urbana

RSS

Losy znaczone cierpieniem

01.01.2003 00:00
Do państwa Bogumiły i Jerzego Jęgletów trafiłam w październiku tego roku w związku z ich rocznicą diamentowych godów, czyli 55-lecia pożycia małżeńskiego. Spotkanie to stało się okazją, by wrócić wspomnieniami do minionych czasów. Okazało się, że historia jego rodziny obfitowała w dramatyczne wydarzenia. Niewątpliwie warto ocalić je od zapomnienia.
Pochodzącego z Tarnowa pana Jerzego koleje losu przywiodły do Raciborza. Mieszka tu na stałe z żoną od 1951 r. Jest 78-letnim emerytowanym pracownikiem cukrowni. Kiedy wybuchła wojna kończył 15 lat. To ona zabrała mu najlepsze młodzieńcze lata, pozbawiła na czas jej trwania możliwości kształcenia się. Ma za sobą partyzancką przeszłość. Walczył w lasach w Dąbrowie Tarnowskiej w szeregach Armii Krajowej. Tam poznał Bogumiłę, swoją przyszłą żonę.

Jego ojciec - Michał - był zawodowym oficerem w stopniu kapitana. Służył w 13 Dywizji Piechoty Wojska Polskiego 45 Pułku Strzelców Kresowych. Był wykładowcą w podchorążówkach w różnych miastach, m.in. w Krakowie, Równym na Wołyniu, Bydgoszczy. Ze względu na pracę przeprowadzał się co parę lat z rodziną. Po kampanii wrześniowej 1939 r. trafił do oflagu w Woldenbergu. Do rodzinnego Tarnowa wrócił po wielu perypetiach, dokładnie w Wigilię Bożego Narodzenia 1945 r. Radość żony i dzieci była ogromna, tym bardziej że nie spodziewali się jego przybycia. Tata przyjechał jeepem wyładowanym konserwami i innym jedzeniem. Był ubrany w polski mundur. Rzuciliśmy się sobie w objęcia. To była piękna chwila, którą mam wciąż w pamięci - uśmiecha się do swoich wspomnień pan Jerzy. Rodzina spotkała się w komplecie po przeszło sześciu latach wojennej poniewierki.

Znacznie bardziej dramatyczne były losy matki mojego rozmówcy - Anny z domu Gonciarczyk. Aresztowana została w Tarnowie w 1940 r. za przynależność do Związku Walki Zbrojnej. Po przesłuchaniu na gestapo i rocznym pobycie w więzieniu w Tarnowie, we wrześniu 1941 r. wywieziono ją do obozu Ravensbrück w Meklemburgii. Był to pierwszy kobiecy obóz na terenie III Rzeszy. Otrzymała tam numer 7255. To przez co przeszła można określić jako gehennę. Trwała ona aż cztery lata. Warunki w obozie były niezwykle trudne. Niedostateczna ochrona przed zimnem, nadmierna i ponad siły praca, bardzo niedostateczne i bardzo małokaloryczne, pozbawione witamin odżywianie, stale wpływały na obniżanie stanu zdrowia więźniarek i wzrost śmiertelności. Od wczesnej wiosny do października obowiązywał strój letni i chodzenie boso. A klimat meklemburski jest ostry i nawet w lipcu występują ranne przymrozki. Anna przez 4 lata brała udział w wyczerpujących apelach porannych liczbowych i roboczych, które rozpoczynały się w zimie o godzinie 4 rano, a w lecie o 4.30 i trwały do 7. W przerwie południowej ponownie krótki apel roboczy, a wieczorem - trwający czas nieokreślony, często po kilka godzin lub nawet całą noc. Jeśli zauważono, że któraś z kobiet ma siwe włosy lub wygląda staro - przeznaczano ją na śmierć przez zagazowanie. Więźniarki wiedziały o tym i dlatego, dla niepoznaki, smarowały włosy sadzą. Ponieważ bloków nie ogrzewano, w sypialniach wisiały ogromne sople lodu, a codzienna kontrola nie pozwalała na włożenie czegokolwiek na nocną koszulę. Na jednym łóżku spały dwie więźniarki, później na dwóch łóżkach pięć lub sześć. Umywalnie były stale zepsute, tak samo ubikacje. Rozdawanie jedzenia musiało odbywać się pod ochroną policjantek, gdyż były wypadki porywania kotłów przez wygłodniałe kobiety.

Jak w innych obozach, w Ravensbrück istniał szpital, zwany rewirem. Rządy w nim sprawował okrutny lekarz Sonntag, który dokonywał oględzin chorych z kijem w ręku, bijąc je po ranach i miejscach bolących. Ambulatoryjne przyjmowanie pacjentów odbywało się w błyskawicznym tempie. Często chora nie zdążyła nawet otworzyć ust, by powiedzieć, co jej dolega, gdy niemiecka „Schwester” wyrzucała ją na blok z tabletką aspiryny. Nieszczęsne chore, z nogami rozsadzonymi opuchlizną, pokryte świerzbem i nie gojącymi się ranami, słaniając się odchodziły bez pomocy. Dostać się do rewiru z możliwością położenia się do łóżka, które dzieliło się z inną, często zakaźnie chorą, było losem szczęścia. Ogromnie szerzyła się gruźlica, zwłaszcza wśród młodych dziewcząt. Nie było na nią rady w warunkach obozowych, umierały więc masowo. Do powszechnych chorób należała biegunka głodowa, tyfus brzuszny i plamisty. Szerzył się szkorbut.

Praca stanowiła skuteczny środek wyniszczenia więźniarek. Wszystkie jej rodzaje stawały się udręką dla kobiet, były ponad ich siły.
W początkowym okresie wymyślano prace zupełnie nieproduktywne, jak słynne przesypywanie piasku z miejsca na miejsce. Do bardzo ciężkich prac należało wyładowywanie statków-berlinek, które przypływały kanałami na jezioro przyobozowe. Wyładunek musiał być dokonany błyskawicznie. Na chwiejnych pomostach, łączących pokład z przystanią, miotały się więźniarki z taczkami napełnionymi koksem czy brykietami. Taczki najeżdżały na siebie, tworzyły się zatory, niejednokrotnie spadały do wody. Inna specjalna kolumna oczyszczała wyloty kanalizacyjne. Ubrania tych więźniarek stale przesiąknięte były nieznośnym odorem. Wewnątrz obozu zatrudniano też w kuchni z obieralnią jarzyn, magazynie chlebowym, magazynie odzieżowym, pralni, szwalni więźniarskiej, przy robocie pończoch na drutach.  Pani Anna została przydzielona do pracy przy szyciu i haftowaniu bielizny dla esesmanek. Można powiedzieć, że dopisało jej szczęście w nieszczęściu, gdyż były z efektów jej pracy bardzo zadowolone.  Przez dwa lata nie widziała światła dziennego - pracowała wyłącznie w nocy, w dzień spała. Szyła również, wraz z innymi kobietami futra. Praca trwała na dwie zmiany (nocna i dzienna) po 12 godzin z przerwą na obiad. Obowiązywało mordercze tempo. Za niewykonanie normy lub jakiekolwiek uchybienie okrutny Unterscharführer Gustaw Binder bił do krwi, przeważnie pięścią w głowę. Jedna z esesmanek z dumą nosiła rękawiczki z ludzkiej skóry, o czym Anna się dowiedziała. Miała też z ludzkiej wyprawionej skóry abażur. Matka pana Jerzego zapewne była świadkiem przeprowadzanych na współwięźniarkach operacji doświadczalnych. Przeznaczano do nich kobiety zdrowe, bardzo młode. Były to operacje nóg, mające na celu wywołanie zakażenia, oraz operacje kostne, mięśniowe i nerwowe. W grupie pierwszej wypróbowywano zarazki ropotwórcze, jak gronkowiec złocisty. Poza tym stosowano zarazek obrzęku złośliwego, zgorzeli gazowej i tężca. Zarazek wprowadzano do rany, wywołując zakażenie. W grupie drugiej przeprowadzano łamanie kości, przeszczepianie kości i wiórów kostnych. Łamano kości podudzia, po ich uprzednim odsłonięciu, dłutem i młotkiem. Następnie składano za pomocą klamer. Kończyny gipsowano. Przeszczepiano kości piszczelowe prawej na lewą nogę i odwrotnie lub strzałkowej na piszczelową. Przy operacjach mięśniowych i nerwowych wycinano części mięśni i nerwów.
#nowastrona#
Osobna karta życia obozowego to kobiety ciężarne, niemowlęta tam urodzone i dzieci. Dostarczały więźniarkom wielu wzruszeń ale i poruszenia. Pani Anna, podobnie jak inne kobiety, obserwowały tragiczne losy matek i ich niemowląt. Zaraz po porodzie odstawiano matkę z dzieckiem do specjalnego bloku mieszkalnego. Po pewnym czasie przeznaczono dla noworodków mały pokoik służbowy w 11 bloku rewirowym. Ułożone na zsuniętych pryczach i przykryte jednym brudnym kocem, stale żałośnie kwiliły z głodu. Matki, zmuszone do pracy, przychodziły tylko na karmienie. Były bezradne, gdyż na noc pokoik zamykano i nikt dzieci nie przewijał. Gdy jedna z nich wykradła klucz i dostała się do środka, oczom jej przedstawił się straszny widok - roje robactwa chodziły po dzieciach, wchodząc im do nosów i uszu; wykopywały się spod koca i leżały mokre, zanieczyszczone, nagie. Gdy było jednocześnie 50 maleństw, umierało dziennie 8.

Na przełomie 1944 i 1945 r. ewakuację Ravensbrück uznały władze obozowe za sprawę bardzo aktualną i pilną. Aby pozbyć się uciążliwego balastu, jakim przy ewakuacji byłyby kobiety stare, niedołężne, kalekie i chore, rozpoczęto apele selekcyjne. Selekcje odbywały się w sposób szczególnie brutalny. Wyselekcjonowane wywożono do prymitywnej komory gazowej, skąd ciała przerzucano do krematorium. Te, których nie wykończono w komorze gazowej, uśmiercano za pomocą trującego białego proszku lub zastrzyków. Straty polskie w obozie szacuje się na ok. 23 tys. kobiet. W końcu ewakuację rozpoczęto, gdyż zbliżał się front. Był kwiecień 1945 r. Więźniarki, pędzone były przez las meklemburski. Anna, w sprzyjającym momencie uciekła z kolumny z grupą innych kobiet (Jugosławianek, Rosjanek i Polek). Po szaleńczej ucieczce przez las dotarły do opuszczonej stodoły. Tam też wyczerpane przenocowały. Nad ranem przy stodole zatrzymali sie radzieccy żołnierze. I wtedy zdarzyła się rzecz niesłychana. Jeden z oficerów wśród więźniarek zauważył własną żonę. Ucieszywszy się z tego faktu, postanowił pomóc nieszczęsnym kobietom. Wojskowi najsłabsze więźniarki załadowali na furmankę zaprzężoną w klacz. Humorystyczny jest fakt, że nie dojechały w ten sposób daleko, bowiem klacz oźrebiła się w drodze. Wówczas kobiety szły, a na furmance jechał źrebak. Do Polski przyszły w okolice Szczecina, stamtąd węglarkami każda udała się w swoje rodzinne strony. Anna do Tarnowa. Pamiętam powrót mamy. Nad ranem w drzwiach stanęły dwie stare kobiety w chustkach na głowie, w opłakanym stanie. To była mama ze swoją siostrą, czyli naszą ciocią również więzioną w tym samym obozie. Wróciły razem. Ja i mój brat Władek nie poznaliśmy ich. Wtedy, pamiętam jakby to było dziś, mama powiedziała: „Jureczku - nie poznajesz?” Miałem w oczach łzy. Były to łzy wzruszenia, szczęścia, serce ściśnięte żalem, co też z mamą zrobili. Najważniejsze, że wróciła i znów byliśmy razem. Do dziś mam w albumie kawałek materiału z jej drelichu obozowego, z numerem identyfikacyjnym. W grudniu wrócił ojciec, toteż wszyscy, dzięki łasce Bożej, szczęśliwie ocaleliśmy z wojennej pożogi - wspomina Jerzy Jęglet. Mimo tak strasznych przejść w obozie, mama, po rekonwalescencji, cieszyła się dobrym zdrowiem. Dożyła 86 lat. Jej siostra natomiast nie żyła długo. Wyniszczony obozowym życiem organizm już nigdy nie wrócił do dobrego zdrowia.  Wkrótce zmarła. Obóz przeżyła dzięki mamie, która miała silniejszy charakter i w każdy możliwy sposób ją chroniła. Ciocia, nauczycielka, była bardzo łagodna i spokojna. Koszmarne przeżycia obozowe wycisnęły na jej psychice niezatarte piętno. Z mamą zresztą było podobnie. Początkowo dużo opowiadała o pobycie w obozie, z biegiem czasu coraz mniej. Podejrzewam, że były to dla niej zbyt bolesne wspomnienia - wolała nawet myślą nie wracać do tamtych lat - dodaje.

Państwo Jęgletowie po latach odwiedzili miejsce, gdzie znajdował się obóz. Jak się okazało, większość śladów zostało zatartych - na pustym placu nie było baraków, ocalały jedynie wille po gestapowcach, dwie cele i budynek administracyjny.

Ewa Halewska
  • Numer: 1 (560)
  • Data wydania: 01.01.03