Niedziela, 5 maja 2024

imieniny: Ireny, Waldemara, Piusa

RSS

Podłe tchórzostwo

11.12.2002 00:00
Londyńskie pamiętniki Arki Bożka (49)

(4, 8 rano 12.IV) Po kilkugodzinnym pobycie w Czerniowcach pojechałem autobusym do Siret, gdzie u ks. Bibrzyckiego jako niby wujka zamierzałem przebywać jakiś czas. Wujkiem dlatego, bo siostra ks. B. to druga żona brata mojej matki Józefa Sławika, młynarza na Bodku pod Markowicami. Chciałem u ks. B. odczekać jak się rozwijać będą losy świata, a przede wszystkim nas Polaków teraz po ty katastrofie. To wszystko przyszło za prędko, za dużo wszystkiego zwaliło się naraz, aby móc przewidzieć i zrozumieć to co jeszcze ma przyjść. Potrzebowałem też czasu do oddychnięcia i uspokojenia nerwów. Zwłaszcza te nerwy, te mi dużo dokuczały.

Padół płaczu
 
Nie byłem w stanie skupić myśli i tak pesymistycznie nastrojony, że nawet nie byłbym się gniewał ani opierał, gdyby mnie postawiono pod ścianą na rozstrzelanie. Pod ścianą stałbym z tą myślą, że moje życiy i tak nic więcy warte, no i nareszcie się skończy to psie potłukanie po tym padole płaczu. Bo odebranie sobie w tamtej chwili samymu życia tam za granicą, po tylu zmartwieniach i przeżyciach, to już uważałem za podłe tchórzostwo. Zresztą jeszcze nie poznałem prawdziwego głodu, jeszcze miałem dach nad głową, jeszcze miałem na jakiś czas dosyć forsy do życia, jeszcze nie wiadomo było co ewentualnie może być w przyszłości. Co dzień chodziłem na mszę do kościoła. Tam jakoś nie mogłem się modlić tylko myślałem, wciąż na nowo i w koło myślałem bez końca i jakiegoś rezultatu.
 
Tam u ks. Bibrzyckiego miałem nieźle. Przyjął mnie tak jak mógł i poradzioł. Dał mi po swojemu to co miał. Jego gospodyni p. Magdalena była dla mnie bardzo uprzejma i współczuwała ze mną szczerze. Był tam też ks. kapelan, zaledwie wyświęcony młodzik z bardzo ubogiego domu bukowińsko-niemieckiego. I on był dla mnie przyjaźnie nastawiony. Tak że absolutnie nie mógłbym o kimś powiedzieć nic ujemnego.
 
Formalności z władzami załatwiliśmy razym na policji i u władz wojskowych, ponieważ w Siret był stan wyjątkowy, za to komendant miasta musiał dać zezwolenie na pobyt w garnizonowym mieście. Zresztą mieszkaliśmy obok koszar. Bez korowodów otrzymałem zezwolenie na pobyt na czas nieokreślony, tak że pod tym względem nie miałem żadnych kłopotów. Nikomu też nie robiłem kłopotów, bo nie pokazywałem się też wiele na mieście, poza tym co musiałem.

Wtrącanie się na urząd
 
Po tygodniowym pobycie nie miałem spokoju, pojechałem autobusym do Czerniowiec, aby się dowiedzieć co się dzieje w świecie i ile można wymienić forsy na leie. O sytuacji i ewentualnym poruszeniu się wyjazdu na określone miejsce nie było mowy. Zresztą: nie było o tym mowy przy tych osobnikach, co tam siedzieli w konsulacie, no i przy moich zdolnościach, które pod względym wtrącenia się tam gdzieś na urząd, do jakiegoś komitetu, równały się zeru. Przecież na miejscu było tylu kombinatorów do urzędowania, że ja, tyn człowiek z innego świata, przychodziłem jak dziki z lasu. Zwłaszcza sposób tych kombinatorów i to umizgiwanie się, i robienie się ważnym, to udawanie, wydawały mi się tak wstrętne, że doprawdy brała mnie zgroza.
 
Z kim się tylko trafiłem i z kim tylko gadałem, wszystko było beznadziejne i każdy myślał o sobie i rozumował dla siebie. Jedynie dwaj profesorowie gimnazjalni w Czerniowcach, jak Sanicki i Tarnowski odnosili się do mnie z jak największą serdecznością i pomagali mi na każdym kroku. Ale cóż, sami byli biedakami i kto wie jaki dziś jest ich los. Ks. prałat Łukasiewicz tak samo, to bardzo zacna dusza i jego organista w kościele ormiańskim, też, to szlachetni ludzie. A jego los organisty jak też jego chłopaków leży mi na sercu. Daj Boże raz mi przyjść do tego, aby im wszystkim co mnie ugościli móc się odwdzięczyć tą samą serdecznością i gościnnością.

Beznadzieja
 
Tego samego dnia wieczorym wracałem do Siret z taką samą beznadziejnością jak poprzednio tyn pierwszy raz. Tej nocy długo myślałem co robić. Nic nie wymyśliłem. Wiedziałem że mój pobyt tu u ks. Bibrzyckiego nie może być długi, że nie mogę nadużywać jego łaski, trzeba znaleźć jakieś wyjście. Po trzech dniach rozważań nic nie znalazłem, zrezygnowany postanowiłem nie myśleć, a polegać na woli boskiej i decyzji tejże. Tego samego dnia do plebanii przychodzi policjant i wzywa mnie na jutrzejszy dzień do policji.
 
Gdy tam poszedłem na drugi dzień komisarz bardzo grzecznie mi oznajmił w języku niemieckim, że bardzo żałuje, ale na polecenie władz wyż-szych (robioł przy tymu bardzo tajemniczą minę) ma mi poradzić ze względu na moją osobę, ażeby się możliwie spiesznie wyprowadzioł z Siret. A nawet radzi mi, że w moim interesie leży prędko się wyprowadzić z Rumunii. Jako pewny znak, że wie więcy jak jest upoważniony do powiedzenia, ogląda dokładnie mój paszport i naraz pyta się mnie, czy to tyż jest prawda, że jestym polskim obywatelem. Gdy mu wskazuję, że mój paszport przecież został wystawiony jeszcze w kraju we Lwowie, to on przeprasza i się tłomaczy, że nie podejzdrzuje fałszu w paszporcie, ale to nieraz różnie bywa.
 
Aż naraz pyta się p. komisarz jakim przedtem byłem obywatelem i kiedy się pozbyłem obywatelstwa niemieckiego. Ja, teraz wiedziałem to co przeczuwałem, że są na moim tropie i robi się coś „skiesz” mnie. Do tego parę dni tymu listonosz (znany Niemiec i V kolonista) ostrzygał ks. kapelana przede mną, że ma wiadomość, że jestym bardzo niebezpiecznym osobnikiem i że nie zaszkodzi ostrożność przede mną. Ks. kapelan mi to naturalnie opowiadał w tajemnicy. Już wyraźnie czułem metody gestapo. Omyłka mało podobna.

Poręczenie Panu Bogu
 
Poręczyłem Panu Bogu, taka jego wola, on sam chyba najlepi wiedzieć musi dlaczego mnie jeszcze cierpi na tym świecie. On ma mój los w ręku tak samo jak całą ludzkość, niech się stanie wola jego. Tymi słowami żegnałem się z ks. Bibrzyckim, dziękując mu za jego gościnność najserdeczniejszym Bóg zapłać.
 
Przybyłem do Czerniowiec po przepustkę i dyrektywy dokąd mam się udać. A tu żadnej rady, tylko z największą przyjemnością wydali mi w konsulacie przepustkę. Dwa dni zatrzymałem się w bursie klasztornej śpiąc dwie noce w pokoju razym z chłopcami gimnazjalnymi. Tam poznałem p. dr. Boniarczyka z Katowic, który mi się nadarzył jak anioł z nieba. On się mną opiekował jak własnym dzieckiem, a opieka była potrzebna, bo tak jakoś byłem roztkliwiony, że nieustannie lały mi się łzy z oczu i wpadałem w melancholię.
 
Nad ranym szczęśliwie przybyliśmy pospiesznym pociągiem do Bukaresztu.

Opracowanie R.K.

  • Numer: 50 (557)
  • Data wydania: 11.12.02