Za górami, za lasami...
Po siedmiu latach studiów w seminarium duchownym Zgromadzenia Ojców Werbistów, pracował przez siedem kolejnych lat w Polsce na parafii, kontynuował naukę oraz wykładał w seminarium duchownym w Pieniężnie. Jednak czuł, że jego powołaniem jest praca na misjach. Tak jak każdy misjonarz miał do wyboru trzy kraje, w których chciałby pracować. Zaproponował Botswanę, Zimbabwe i Jamajkę. Przełożeni poprosili go jednak, czy nie chciałby służyć pomocą w USA. Bez wahania wyraził zgodę.
Po rocznym kursie języka rozpoczął pracę w stanie West Wirginia. Mieszka tam dwa procent katolików. Resztę stanowią różne odłamy protestantyzmu - baptyści, metodyści, dużo jest kościołów zielonoświątkowców oraz zgromadzeń traktowanych jako sekty, np. kościół węży.
Stan West Wirginia jest piękny - górzysty, porośnięty nieprzebytymi lasami. Jedynie samolot rozwiązuje problem dojazdu. Ludność zamieszkująca okoliczne miasteczka jest biedna i bardzo skromna, o statusie materialnym niższym od przeciętnego amerykańskiego. Średnia wieku w parafii wynosi 70 lat, większość stanowią kobiety. To emigranci - potomkowie Włochów, Polaków, Niemców, Rosjan i Węgrów, których los rzucił właśnie w te strony. Młodzi stamtąd uciekają, m.in. do Pensylwanii, gdyż nie ma pracy. Ten wielki exodus trwa już ok. 20 lat. Co prawda były odkrywkowe kopalnie węgla, ale większość zamknięto, kiedy wydobycie okazało się nieopłacalne. Pracę ludzkich rąk zastąpiły maszyny. Nie ma przemysłu, dróg, do tego doszły powodzie - w zeszłym roku w lipcu, w tym w maju. Kiedyś powiat ten miał ok. 100 tys. mieszkańców, po powodzi zostały 23 tysiące. W czterech parafiach w miejscowościach Powhatan, Gary, War i Welch pracuje dwóch księży - o. Pardon i misjonarz z Wietnamu. Każda z nich oddalona jest o 20-30 km, około pół godziny jazdy samochodem. Najbliższe większe miasto to Bluefield, mieszka w nim ok. 10 tys. ludzi. Na co dzień ojciec Marek mieszka w Powhatan, przy kościele pw. Sacred Heart of Jesus. W zimie nie wszyscy parafianie są w stanie dotrzeć do kościoła, oddalonego czasem o godzinę drogi. Zimy podobne są do polskich, tyle, że śnieg jest czysty. Moi parafianie bardzo cenią sobie to, że mają księdza i możliwość uczestniczenia we mszy św. W niedziele zjawiają się w komplecie, w tygodniu przychodzi ok. 10 procent. Znam wszystkich z imienia i nazwiska. Chorych odwiedzam w szpitalu, a to oznacza cały dzień jazdy samochodem. Ludzie, wśród których pracuję są bardzo otwarci, serdeczni, ale potrzebują czasu, żeby się otworzyć. Nie są bogaci - ze względu na bankructwo miejscowego banku wielu z nich utraciło oszczędności całego życia. Jest to jednak bieda w innym trochę wydaniu, niż zwykło się w Polsce uważać. Tam wszyscy mają samochód, bez niego trudno wyobrazić sobie życie, skoro do najbliższego sklepu jest 20 km. Nie mają natomiast pieniędzy na zakup żywności, dlatego parafia rozprowadza zebrane dary, również odzież. Ludzie wspierają się wzajemnie, w czasie powodzi na przykład rozwoziliśmy posiłki przygotowane przez sąsiednią parafię. Dla niektórych był to pierwszy kontakt z katolikami. Warunki mieszkaniowe też są bardzo trudne. Bywa, że domy są parterowe jak baraki, niektóre drewniane po prostu odpłynęły, kiedy zalało te tereny - opowiada o. Marek.
Parafianie są z sobą bardzo zżyci, otwarci na wzajemne problemy. Wiara odgrywa w ich życiu znacząca rolę. Mimo, że brakuje im pieniędzy, żyją z niskich rent i emerytur, w 100 osób utrzymują księdza, tak bardzo im zależy, żeby tu został, pełnił swoją posługę. Co niedziela po mszy św. spotykają się na kawie w salce katechetycznej. Bardzo cenią sobie również odwiedziny księdza, kiedy ze względu na wiek nie mogą już przyjść do kościoła. Czasami zbiera się grupa wiernych, która wraz z ojcem idzie do ich domu, by tam odprawić mszę św. i wspólnie się modlić. W czasie świąt, z okazji Nowego Roku również organizowane są spotkania przy cieście czy grillu. Kiedy ostatnio, w wieku 67 lat, zmarł trener koszykówki, który dziewięć razy z rzędu zdobył puchar stanu, był to największy pogrzeb, który pamiętam. Przyjechali ludzie z Nowego Jorku i przedstawiciele stanu - wspomina ojciec. Zauważył, że w West Wirginii edukacja jest na bardzo niskim poziomie - niektórzy nawet w VI klasie nie potrafią czytać. Podobnie jak w całych Stanach, tak i tu jest problem z narkotykami wśród młodzieży, która jeszcze została.
Najtrudniejsze są dla mnie chwile, gdy jeździ się od szpitala do szpitala oraz odprawia jeden pogrzeb za drugim. Bardzo mało jest radosnych uroczystości jak na przykład chrzest lub I Komunia Święta. Nie czuję się samotny, no może czasem - zamyśla się o. Marek.
Ewa Halewska
Najnowsze komentarze