Czwartek, 26 grudnia 2024

imieniny: Szczepana, Dionizego

RSS

Wszyscyście są Niemcy

02.10.2002 00:00
Londyńskie pamiętniki Arki Bożka (42)

Dziś palmowa niedziela. Świeci słońce i dosyć ciepły dzień, a ja w łóżku. Córka poszła z narzeczonym Frankiem Klimą do kościoła. Mnie zaś wróciła chętka do pisania. Nie wiem jak mi to pójdzie, bo w dzień rzadko kiedy piszę. Nie zaszkodzi spróbować. Aniżeli rozpocznę opisywać dalszy etap, chciałbym wspomnieć o moich tęsknotach za domym, za dziatkami, żoną, moją wioską. Wciąż o nich myślę w dzień i noc. Często marzę o nich w śnie. O bracie, tak samo o jego chłopaku Karliku często mi się śni. Jak tam mój brat, z jego nerwami, jeszcze żyje? Czy aby też jego syn Karlik jeszcze przy życiu? Gdóż tam z Markowic juz mógł zginąć?

Chwile nostalgii
 
Jak tam moje dziatki i żona, czy ona ma co jeść, czy mają w czym chodzić? Jak tam mój wnuk Nuguś? Znam go z obrazka, ale tak czuję przywiązanie do niego, jak gdybym go już długo znał. Moje kochane Stefki obrazek z I komunii bardzo mnie ucieszył i pocieszył. Jakoś wierzę w to, że Pan Bóg ich tam ma w swy opiece i znajdą się tam dobrzy ludzie, co im pomogą w ich ciężkich chwilach. I ja w życiu napomagałem sporo biedactwu, tak że to przecież nie może być zapomniane. Daj im przetrwać Panie Boże.      

A teraz mój drugi etap Kraków - Lwów.
 
W tej nocy z 3 na 4.IX.1939 r. Kraków robioł fatalne wrażenie. Na ulicach zupełna ciemność. Ludzi bardzo mało, a jeżeli się gdoś zjawioł na ulicy, to taki jak ja przybysz - uchodźca. Coraz to rzadziej widać samochody ze Śląska. Mniejsze transporty wojska - piechoty, artylerii, bagaży i to nie w kierunku zachodu, frontu, ale odwrotnie. Z daleka słychać gruch armat. Na ulicy pomimo ciemności jakoś można było coś widzieć, bo w Krakowie jeszcze nie były ugaszone pożary zapalone w dzień przez bombowce, od nich płonył cały firmament i niebo się szarzyło raz bardziej, raz mniej.

Pistula w kieszeni
 
W Domu Śląskim radzę się p. Basińskiego co by robić. Byłem już bardzo zmęczony, mniej może fizycznie, bardziej zaś psychicznie. Jedyną dla mnie pociechą była pistula w kieszeni, która w ostateczności miała być moją wybawicielką z kłopotów i mąk tego padołu płaczu, którym to jest życiy ludzkie. Nie mam co taić, dobry tuzin razy myślałem wtedy o tym w samym Krakowie, czy nie zrobić koniec z życiem. Po cóż głupcze masz się dalej wlec, i tak jesteś skończony - przegrałeś stawkę życiy, stałeś się wyśmiechowiskiem wszystkich renegatów, na których żeś zawsze patrzył z godnym politowania uczuciem dla ich głupoty. Oni, ci nad którymiś się litował jako ubogimi ducha, oni dziś triumfują jako zwycięzcy, a ty coś zawsze był idyalistą, dumny ze swego przekonania na prawej drodze, coś ty dziś? Gonione zwierzę, które nie tylko siebie wprowadził w sytuację bez wyjścia, ale co gorsze wprowadził w nieszczęście, na pastwę drańskiej dziczy własną rodzinę, żonę, dziatki. Jeszcze się nie wstydzisz własnego cienia? Nie wstydzisz się żyć? Czego się jeszcze masz do spodziewania od życia, jeżeliś jest Ahaswerym - gorszym, bo rozbitkiem.
 
Takie to myśli przechodziły mi przez głowę, gdy o północy 3-4.IX.1939 r. odpoczywałem siedząc na murku schodów przy wejściu do Domu Śląskiego w Krakowie.

Idźcie Bożku
 
Przybył do mnie p. Basiński, dał mi się napić herbaty i radzioł mi do dalsze wędrówki. Pociągi ewakuacyjne w kierunku Lwowa rzekomo miały jeszcze odchodzić z dworca Podgórze. Posłuchałym, poszedłem do p. dyrektora Nechaja, który się miał zatrzymać u szwagra, oddalonym parę domów od Domu Śląskiego, aby i onymu poradzić dalszą wędrówkę do pociągu na dworzec podgórski. Idę i trafiam na niego na ulicy. Okazało się, że nikogo nie zastał w domu, bo się jego krewni wynieśli i poszedliśmy dalej na piechotę w kierunku Podgórza. Przychodzimy ku dworcu, tu całe tłumy luda przeważnie Żydów, już czeka na pociąg, który nie wiadomo kiedy przyjedzie, bo tory sharatane od bomb, a reperacja szła w „polskim tympie”, jeżeli jeszcze gdoś w ogóle myślał o reperacji.
 
Za to dużo luda wracało od dworca udając się na piechotę w kierunku Wieliczki, Bochni, Przemyśla. A nam nie pozostało nic innego jak rozpocząć pieszki tę samą trasę. Idę paręset metrów po ty drodze zapchany różnego rodzaju wojskowymi furmankami w kilku rzędach, jak tylko droga zmieścić mogła, bardzo powoli wlókł się tyn ruch. Pomiędzy tymi furmankami było tyż dużo samochodów przeważnie wojskowych. Krzyki, larmo, przekleństwa, szło to jednak trudno, co tam była zatarasowana droga. My z dyrektorem Nechajem stąpamy pieszko w kurzu, który się wlókł jak chmury. Po paru kilometrach byliśmy tak słabi, szczygólnie ja nie przyzwyczajony do chodzenia, do tego mając jeszcze bolawy palec u lewe nogi (zarośnięty, ropiejący paznokieć), już dalej nie mogłem.

Limuzyna sierżanta
 
I naraz jedyn z rzędów, tyn samochodowy, się porusza, ja widząc dużą limuzynę prowadzoną przez wojskowego sierżanta, w której siedziały tylko trzy kobiety a to wóz na 6 osób, zbliżam się do niej i proszę o zabranie mnie kawałek drogi, przedstawiając się kim jestym. Z ust tej obok kierowcy siedzącej młodsze pani otrzymuję szorstką odpowiedź, że się mam wynosić od samochodu. W tej chwili rusza samochód a ja się uwieszam na boku i proszę na miłość boską o pozwolenie mi choć tylko wisieć na tym samochodzie, na co atoli nie pozwoliła mi ta młodsza pani. Starsze panie milczały. Sam szofer miał litość i powiada do tej pani, że można mnie zabrać. Ta jędza jak furia parskła na szofera „milcz durniu”, to on „twoja sprawa”. Widząc na skraju ulicy kilku mężczyzn z kijami - niby straż obywatelska - kazała stanąć i mówi do nich: jesteście straż? Gdy któryś przytaknył, to mówi dalej: bierzcie tego szpiega, wskazując na mnie, oddajcie go komisji, bo to Niemiec dywersant.
 
Ja osłupiałem taką bezczelnością kobiety a niżem się opamiętał i przyszeł do słowa już byłem przez nich gwałtym zerwany ze samochodu i jedyn z nich krzykną „ręce do góry”, a było ich może 5-ciu. Ja nie wiedząc co się święci nie spieszyłem się z rękami w górę i w tej chwili otrzymałem tak silne uderzenie w głowę takim obuchym, że o niemało bym się był od uderzenie obalił na ziemię. I wtedy mi wyrywają walizę z ręki i chwytają mnie za ręce robiąc w  kieszeniach rewizję za bronią. Gdy nie znaleźli prowadzą mnie może jaki kilometr na posterunek policji.

Złapali szpiega
 
Klupią, ale p. komendant nie tak szybko się odezwał. Jedyn melduje posłusznie: p. komendancie złapaliśmy śpiega. Po jakimś czasie złazi p. komendant i sprowadzają mnie jak najgorszego łapsa, ze szturchaniem mnie w żebra, na odwach do żandarmerii. I tu przedstawiam się p. komendantowi kim jestym, wyciągam papiery, jak dowód osobisty, legitymację Zw. Pol. w Niemczech, kilka gazet z moim nazwiskiem, nawet zaświadczenie jako korespondenta „Powstańca Śląskiego” z dopiskiem, że mam prawo do noszenia broni. To wszystko nie wystarczyło, pomimo to byłem podejrzany. Pokazałem broń, którą miałem w specjalny kapsie, gdzie zwykłem nosić gazety, której nie zauważyli ci strażnicy, gdy mnie rewidowali i powiadam, że gdybym był kim innym, nie tym kim jestym, nie było trudno was postrzelać jak psy tą pistulą. U tych biedaków, zwyczajnych robociarzy, wielka konsternacja na widok tego naładowanego browninga.
 
Pomimo to p. komendant przeprowadza szczygółową rewizję każdego świstka w  Brieftaschy (portfel) i wpada na pęk moich notatek, które sobie porobiłem 16.V.1939 r. w Berlinie na prędko po przesłuchach w gestapo, aby nie zapomnieć przebiegu przełuchów i poruszonych punktów. Te notatki były robione na prędko i na wpół po polsku, po śląsku, po niemiecku, nie uważając na błędy ortograficzne. To dla p. komendanta wystarczyło jako dowód, że ze mną musi być coś nie w porządku, kiedy nie potrafię bezbłędnie pisać po polsku i do tego chcę być posłym i korespondyntym. Zresztą na tych Ślązakach cholera się nie wyznaje, wszyscyście są Niemcy, trzeba mnie do celi. Ani prośba, ani groźba nie pomogą, rano się wykaże kim pan jest, a była może 3 godz. nad ranym.
 
Siedzę w ciemny celi zamknięte na dwa silne rygle. W oknie grube żelazne sztaby. Macam w małym kurniku w celu zaznajomienia się z moją kwaterą. Nogi mnie tak okropnie bolały, że gdy namacałym coś w rodzaju pryczy dla spania, usiadłym i tak się rzewnie rozpłakałem, że myślałem, że zwariuję. W tej chwili słyszę nadjeżdżający samochód ciężarowy. Myślę że może po mnie. Słucham a tu nic, po 10 minutach odjeżdża. W tem koza w sąsiednim chliwiku zaczne tak okropnie beczeć, że mnie aż się źle zrobiło. Słyszę, gdoś włazi. A ja w prośbę do tej osoby. Zaklinam się na matkę, dziatki, żonę, że jestym tu wpakowany przez omyłkę i tu słyszę, otwierają się rygle i drzwi. Ja się pytam, gdzie p. Komendant. Wyjechał, bo przyjechali po niego z Krakowa, razym się ewakuował. Ja nie pytając się kim kobieta jest, wpadam do kancelarii widzę moją walizkę. Biurko zamknięte. Odsuwam płytę co nie było trudne, otwieram szufladę o papiery i chwała Bogu, moje papiery były jak je tam włożył, były nawet pieniądze, może jakie 180 zł. Nie było mojej pistule. Widocznie komendant ją dał którymu z tych co mnie przyprowadzili, bo nie mieli broni.

Opracowanie R.K.

  • Numer: 40 (547)
  • Data wydania: 02.10.02