Czwartek, 26 grudnia 2024

imieniny: Szczepana, Dionizego

RSS

Przeszłość spod paragrafu

18.09.2002 00:00
Wychowankowie Młodzieżowego Ośrodka Adaptacji Społecznej  podejmują się wykonywania różnych prac społecznych na terenie Raciborza. Ostatnio porządkują ogród Przedszkola nr 12 przy ul. Bema. Najwyraźniej możliwość zrobienia czegoś dobrego daje im satysfakcję. Kiedy przyszłam, aby z nimi porozmawiać, zmęczeni pracą usiedli przy kawie, którymi poczęstowała ich dyrektor placówki. Są pogodni, otwarcie opowiadają o swoich, bogatych już mimo młodego wieku, trudnych doświadczeniach i pogmatwanym życiu.

Wychowankowie wywodzą się często z rodzin patologicznych, biednych, dotkniętych bezrobociem, których, trzeba przyznać jest coraz więcej. Młodzieżowy Ośrodek Adaptacji Społecznej w Raciborzu przeznaczony jest dla chłopców, którzy chcą tutaj być, nie hołdują grupom podkultury więziennej, nie organizują grup grypserskich. W innych ośrodkach kultywowane są takie zwyczaje, dlatego dyrekcja wzbrania się przed przyjmowaniem chłopców szczególnie wykolejonych z innych zakładów. Trudno z nich wykorzenić nabyte tam nawyki, na dodatek próbują je przenieść na nowy grunt.
 
Łukasz pochodzi z Tychów. Ma 18 lat. Do Ośrodka w Raciborzu został skierowany za kradzieże i włamania. Przebywa tu już 2,5 roku. Matka jest po wylewie, ma problemy z mówieniem i sparaliżowaną prawą część ciała. Dostała rentę, ojciec pracuje. Mam starszego brata i siostrę. Z ojcem nie żyję w zgodzie. Bił nas, w końcu wygonił  z domu, kiedy siostra oblała egzamin z prawa jazdy, a brat nie zdał do następnej klasy. Powiedział: „wypier... stąd” i tak znaleźliśmy się na ulicy. Mama nie miała nic do gadania, gdyby się odezwała to by oberwała. Początkowo mieszkaliśmy pod namiotem, kiedy przyszła zima w suszarni w piwnicy, jeszcze później na strychu. W końcu znaleźliśmy mieszkanie. Kolegów, z którymi zacząłem kraść, poznałem w szkole. Miałem wtedy 12 lat. Musiałem kraść, żeby przeżyć. Gdy chłopaki spoza naszej paczki zaczęli nas denerwować, wymuszaliśmy od nich pieniądze, organizowaliśmy rozboje, kradzieże. Stanowiliśmy silną i zgraną grupę - było nas szesnastu. Kiedyś włamaliśmy się nocą do sklepu z rowerami. W końcu złapali jednego z nas podczas skoku na kiosk. Wpadłem, bo wsypał mnie kumpel. Policja przyjechała po mnie do szkoły. Trafiłem do zakładu poprawczego w Jaworzu, później do ośrodka w Raciborzu. Za rok stąd wychodzę. Chciałbym podjąć pracę jako stolarz i dalej uczyć się w trybie wieczorowym, zdobyć dyplom mistrza, potem uczyć innych. Chcę założyć rodzinę, mieć dzieci i własne mieszkanie, zrobić prawo jazdy. Do Tychów nie wrócę, bo tam znowu byłyby kłótnie z ojcem, a co za tym idzie, wpadłbym w złe środowisko. Zamieszkam więc pewnie u siostry w Katowicach. Mam tam już zaklepaną pracę, ale nie posiadam tytułu czeladnika. Zdobędę go tutaj, w ośrodku - mówi z przekonaniem.
 
Rafał jest niskiego wzrostu, sprawia wrażenie dosyć nieśmiałego. W tym miesiącu kończy 18 lat. Pochodzi z Łodzi. Ciało ma pokryte tatuażami, które zrobili mu w 97 r. koledzy w zakładzie poprawczym w Ignacewie. Podobnie jak Łukasz trafił do ośrodka w Raciborzu za kradzieże. Jego ojciec jest dekarzem-blacharzem. Mama nie pracuje - opiekuje się dziećmi - Rafał ma cztery siostry i trzech braci. Chętnie, chociaż z pewnym skrępowaniem, opowiada historię swego życia. Dobrym uczniem był do czasu, kiedy mając 13 lat poznał kolegów, z którymi zaczął włóczyć się bez celu po mieście, wagarować, później kraść drobne rzeczy w sklepach samoobsługowych, w końcu włamywać się do sklepów i samochodów. Tak się w tym „fachu” wydoskonalili, że nie było na nich mocnych. Z czasem wyposażeni byli nawet w nożyce strażackie, więc nie oparły im się żadne kraty. Robił to, jak mówi, dlatego, że chciał mieć różne rzeczy które posiadali inni, a na które nie miał pieniędzy, na przykład lepsze, szpanerskie ubrania. Podobało mi się to. To była łatwa forsa - stwierdza. Złapany parę razy na włamaniu trafił do pogotowia opiekuńczego, skąd uciekał i dalej kradł, tym razem już z powodu braku pieniędzy na jedzenie, później do schroniska dla nieletnich w Ignacewie pod Łodzią - ośrodka o zaostrzonym rygorze, co niechętnie wspomina. W końcu skierowano go do Raciborza. Uspokoił się odkąd poznał Izę, z którą ma dziecko. Za rok wyjdzie, a wtedy - marzy - pobiorą się. Będzie pracował z ojcem na dachach, usamodzielni się.
 
17-letni Stefan pochodzi, jak sam mówi, z najgorszej dzielnicy Rybnika - Boguszowic. Zdarza się tam dużo morderstw, włamań, pobić. W jego domu nie układało się najlepiej. Ojciec pił i bił, matka odeszła od niego, kiedy Stefan miał pięć i pół roku. Mam jeszcze dwóch starszych braci i siostrę. Bracia mają już za sobą kryminalną przeszłość. Jeden wyszedł z więzienia, drugi jeszcze siedzi. Ojciec bił nas szczególnie wtedy, gdy był pijany. Uciekałem z domu, wąchałem rozpuszczalnik. Zaczęły się włamania, pobicia - pierwsze, gdy miałem 10 albo 11 lat, dokładnie nie pamiętam. Robiłem to z kolegami z osiedla lub szedłem sam. Udawało się. Był taki okres, w V lub VI klasie, że przez osiem miesięcy nie chodziłem do szkoły. W końcu uciekłem z domu i wyjechałem do Zabrza. Mieszkałem tam u starszej, około 80-letniej kobiety. Lubiłem ją, była dla mnie jakby drugą babcią. Nie musiałem jej okradać, sama mi dawała. Później ktoś zawiadomił policję. Zabrali mnie do pogotowia opiekuńczego w Katowicach. Po jednym dniu uciekłem. Wróciłem do Rybnika i zamieszkałem u ojca. Nadal wagarowałem. Wczoraj minęła rocznica, kiedy znalazłem się w ośrodku w Raciborzu - było to 9 września 1999 roku - mówi z zadumą. Później trafił do izby dziecka w Katowicach. Razem z innymi zdemolował ją, przywiązawszy policjantkę do krzesła. Zostały mu jeszcze trzy lata pobytu w ośrodku. Jest z niego zadowolony - planuje „zrobić” trzecią gimnazjum i dwa lata zawodówki - zdobyć zawód ślusarza-spawacza i dodatkowo - stolarza.
 
Adrian z Rudy Śląskiej w Raciborzu jest od listopada ubiegłego roku. Trafił tu po ucieczce z ośrodka wychowawczego w Łodzi. Ma młodsze rodzeństwo - brata i siostrę. Rodzice nie pracują. Z domu zaczął uciekać w wieku 7 lat. Z kolegami - 12-, 13-letnimi pił piwo, kradł w sklepach, zdobyte w ten sposób pieniądze wydawał w salonach gier. Z ośrodka wychowawczego uciekał pięć razy. Rok temu we wrześniu wypił parę piw, po których miał w sobie dosyć animuszu, by włamać się nocą do autobusu. Jadąc nim rozbił się w końcu o szpital. Potem po raz drugi ukradł autobus. Chciał go sprzedać na części na giełdzie. Złapała go policja, kiedy wjechał w ślepą uliczke i uderzył w garaż.
 
Krzysztof z Jaworzna ma 15 lat. W raciborskim ośrodku przebywa już dwa lata. Na pytanie, jak się tu znalazł odpowiada, że wpadł z kumplami na pomysł, żeby okraść sąsiadkę - starszą panią z górniczą emeryturą. Proceder ten powtarzali kilka razy. Kiedyś naprawdę się obłowili - znaleźli u niej ponad 22 tys. zł. Wtedy jakby przebrała się miarka. Policja zgarnęła mnie ze szkoły. Trafiłem do izby dziecka w Będzinie. Potem do ośrodka w Raciborzu. Będę tu przebywał jeszcze rok. Później chciałbym się dalej uczyć - oświadcza.
 
Mirek z Lublińca zaczął kraść i włamywać się do sklepów trzy lata temu, w wieku 14 lat. Rodzice są po rozwodzie od 10 lat. Ojca niedawno temu zwolnili z pracy. Ma trójkę rodzeństwa. Złapali mnie w sklepie na gorącym uczynku. Wagarowałem od IV klasy. Miałem 80 jedynek. Do szkoły nie chciało mi się chodzić. Najpierw skierowali mnie do domu dziecka, ale wciąż uciekałem i dyrekcja nie chciała mnie już po raz kolejny przyjąć. Tak właśnie znalazłem się w ośrodku w Raciborzu. Jestem tu już prawie dwa lata. W przyszłości chciałbym zostać elektromonterem albo piekarzem - uśmiecha się paląc papierosa.
 
Rodzice Dawida z Radlina nie pracowali, pili. Od ojca można było porządnie oberwać, dlatego mama w końcu odeszła. Był najstarszy z sześciorga rodzeństwa, które umieszczono w domu dziecka. Dawid od 7 roku życia kradł. Tłumaczy, że brakowało pieniędzy. Wagarował. Teraz ma 16 lat. Chciałby wrócić do domu, do matki. Żałuje swojej nieudanej przeszłości, pragnie zacząć wszystko od nowa.
 
Grzegorz Bulenda, wychowawca, uważa, że praca społeczna, którą wykonują chłopcy to dosyć ważny czynnik readaptacji i resocjalizacji. Wychowankowie lubią być doceniani, są łasi na pochwały. Chcą być potrzebni, akceptowani. Cieszą się, kiedy nie są traktowani jak przestępcy. Dyrektor przedszkola, na terenie którego pracują, Łucja Szczepanik ma dla nich zawsze ciepłe słowo, wierzy w ich dobre chęci. Nasze wyjścia poza obręb ośrodka, aby pomagać innym mają na celu m.in. przełamanie mitu poprawczaka i udowodnienie, że możemy prawidłowo funkcjonować, wyjść z chłopakami na zewnątrz bez zaostrzonego dozoru. Staramy się wychowywać ich w środowisku otwartym, wprowadzać element zaufania w naszych wzajemnych kontaktach. Obcują z ludźmi, widzą, że można normalnie żyć, że nie są odrzucani. To element, który scala, konsoliduje z kadrą i ich kolegami z ośrodka. Pomyślimy o patronacie nad przedszkolem. Myślę, że to dobry pomysł - dodaje Grzegorz Bulenda.

Ewa Halewska

  • Numer: 38 (545)
  • Data wydania: 18.09.02