Czy będą mogły śnić i marzyć?
Wazekele kjambote ngana jami? - skierował do mnie pytanie wysoki mężczyzna po trzydziestce wchodzący do pokoju redakcyjnego, z którym umówiłam się na spotkanie dotyczące reportażu o misjonarzu, który przyjechał niedawno z afrykańskiego kraju - Angoli. Spodziewałam się statecznego starszego pana w habicie. A tu niespodzianka. Młody, przystojny mężczyzna, w „cywilu”, z uśmiechem na twarzy, tłumaczy mi, że właśnie przywitał się ze mną w języku kikongo. Po chwili rozkłada na stole albumy ze zdjęciami i zaczyna swoją opowieść: Bardzo dawno temu dzieci z Angoli spały w swych domach, a przed zaśnięciem słuchały bajek, jakie opowiadały im matki. Pieszczoty rodzicielek dawały im poczucie bezpieczeństwa, a ich sny były spokojne - pozbawione koszmarów. Ale tego już nie ma. Dzisiaj dzieci śpią pod gołym niebem, a ulice Luandy - stolicy Angoli, stały się ich domem. Mało jest takich, które nie miałyby przeszłości związanej z wojną, które nie musiałyby uciekać przed kulami i bombami. Dla większości z nich przyszłość jest jeszcze pełna pytań i wątpliwości. Czy nadejdzie taki dzień, kiedy znowu będą mogły śnić i marzyć?
Smutna to opowieść, ale prawdziwa, bowiem Angola należy do najbardziej niebezpiecznych krajów świata ze względu na wojnę, jaką toczą między sobą od ponad czterdziestu lat przedstawiciele dwóch partii - MPLA z przywódcą Jose Eduardo dos Santos i UNITA, na czele której do lutego tego roku stał zamordowany Jonas Sidonio Savinebi. Kiedy ludność dowiedziała się o śmierci Savinebiego, na ulicach powstał ogromny korek. Ludzie z radości wyjęli broń i przez trzy godziny strzelali w powietrze. Efektem tego było kilku zabitych i setki rannych. Kiedyś Luanda była perłą Afryki Zachodniej - pięknym miastem utrzymanym w stylu portugalskim. Po uzyskaniu niepodległości powstało wiele slumsów. Wcześniej Angola nie znała problemu bezdomnych dzieci. Ale zasięg wojny domowej sprawił, że na ulice trafiły setki sierot- tłumaczy ze smutkiem ojciec Leonard. Dlatego też księża werbiści, do których należy również misjonarz z Makowa, jak najszybciej postanowili pomóc „criangas da rua”, czyli „dzieciom ulicy”. Warto wspomnieć, że ojciec Leonard otrzymał już od swoich parafian dwie czarne obrączki, tzw. tucam, którą na palcu mogą nosić jedynie ci, którzy walczą o prawa dla ubogich.
W angolańskiej parafii
Ojciec Leonard Pawlak przebywa w tym afrykańskim kraju od 1996 r. Od dwóch lat piastuje urząd proboszcza w 45-tysięcznej parafii w stolicy Angoli - Luandzie. Był świadkiem wielu nieszczęść, jakie spotkały jego parafian. Wysoka śmiertelność ze względu na liczne choroby i niedożywienie, skutki wojny, cierpienie rodzin i ogromne bezrobocie mieszkańców Angoli sprawiły, że to właśnie tam ojciec Leonard Pawlak postanowił wraz z innymi misjonarzami nieść pomoc. Niestety, ze względu na brak środków i biedę (zaledwie 10 % mieszkańców ma stałą pracę, a średni miesięczny zarobek tych, którzy jakoś wiążą koniec z końcem - to ok. 30 dolarów) nie jest to takie łatwe. Ale mimo trudności udało się, z inicjatywy Argentyńczyka - ojca Horatio, wybudować ośrodek, w którym wiele sierot znalazłoby schronienie. Dużą pomoc w działaniu ośrodka przyniosły siostry Danuta Buńko i Sylwestra Pietrucha z raciborskiego klasztoru „Annuntiata”. Wkład w powstanie dobrze zaopatrzonego szpitala w Luandzie miał również Polak Andrzej Fecko, a rektorem jednego z dwóch uniwersytetów, jakie założono w Angoli został Juan Teta, który podczas studiów doktoranckich w Polsce ożenił się z mieszkanką Kluczborka. Obok ojca Leonarda na misje do Angoli wyjechało również siedmiu innych polskich werbistów i sióstr zakonnych oraz pięciu franciszkanów i służebnic Ducha Świętego.
Na nogach już od 4.30
Roboczy dzień ojca Leonarda zaczyna się o godz. 4.30, kiedy to obowiązkowo zaparza sobie poranną kawę, czyta brewiarz i odprawia nabożeństwo. Jak twierdzi, zegarek zupełnie nie jest mu potrzebny, a na mszę przywołuje mieszkańców za pomocą dzwonu, który do niedawno zastępowała felga wisząca na sznurku. Po śniadaniu ojciec Pawlak załatwia „tysiąc” spraw swojej 45-tysięcznej parafii, do której należy siedem kościołów. Moja parafia jest bardzo zróżnicowana. W centrum Luandy stoją budowle murowane, natomiast jadąc dalej, w głąb kraju, są tylko slumsy, nie ma już dróg. Domy są z tektury, słomy albo drewna, w których mieszkają uciekinierzy wojenni, a ich liczba w ciągu ostatnich siedmiu lat wzrosła do trzech milionów osób - tłumaczy misjonarz. Najwięcej pracy jest podczas świąt, kiedy to np. w okresie wielkanocnym ojciec Leonard chrzci zazwyczaj ok. 850 dorosłych parafian. Jego zadaniem jest również kontrola pracy ponad czterystu katechetów, którzy charytatywnie zgadzają się uczyć parafian religii. Po dniu ciężkiej pracy stara się położyć w łóżku o godz. 22.00.
Zostać albo żołnierzem, albo księdzem
Leonard Pawlak urodził się 36 lat temu w Raciborzu. Jego rodzice mieszkają w Makowie. Tuż po ukończeniu I LO i zdaniu matury postanowił zostać albo żołnierzem, albo księdzem. Nie zastanawiał się długo. Jako dziewiętnastolatek wstąpił do nowicjatu księży werbistów, gdzie w Chludowie pod Poznaniem przez rok przygotowywał się do życia zakonnego. Zapytany czy to powołanie skłoniło go tego wyboru odpowiedział, że trudno powiedzieć czym jest powołanie, bo w każdym przypadku jest inne. Jednym słowem miłość do Chrystusa i zafascynowanie Pismem Świętym przezwyciężyło zamiłowanie do broni i produkcji prochu.
Po okresie nowicjatu rozpoczął dwuletnie studia filozoficzne w Nysie, podczas których chętnie sięgał po pisma dotyczące metafizyki i polemizował ze swoimi profesorami: ks. Krzysztofem Pagórem, ks. Ryszardem Kijowskim i ojcem Edwardem Perczakiem. Pierwsze śluby zakonne złożył we wrześniu 1987 r., a po zdaniu ostatniego egzaminu z filozofii wybrał się na 4-letnie studia teologiczne. Na filozofii kleryk traci rozum, w czasie teologii wiarę, a podczas święceń Pan Bóg zwraca mu wszystko - opowiada znaną klerykom zabawną myśl. Jednak wbrew tej maksymie, spośród ponad siedemdziesięciu kandydatów do końca studiów i drogi przedkapłańskiej pozostało niecałe dwudziestu chętnych z rocznika Leonarda. Ci, którzy wytrwali przyjęli śluby wieczyste w 1992 r.
Leonard „od zawsze” był ciekawy świata. Lubił geografię, uwielbiał poznawać nowe miejsca i zatapiać się w arcydziełach literatury światowej. Wybrał zgromadzenie werbistów ze względu na pomoc, jaką werbiści niosą w miejscach, gdzie kwitnie bieda, a wojny pożerają plony i przynoszą mieszkańcom cierpienie. Dlatego też, podług zasady wszystkich werbistów - „Świat jest naszym domem” postanowił wyruszyć na misje. Miał już nawet upatrzone państwo w Afryce, gdzie szczególnie potrzebna jest każda para rąk do pomocy. Zanim jednak wyruszył na afrykański ląd, jako diakon otrzymał własną parafię w słowackich Jaklovicach. Potem, dokładnie 15 maja 1993 roku odbyła się w jego parafii w Makowie msza prymicyjna. Pożegnał się też z kolegami kursowymi, którzy podobnie jak on wyruszyli w świat.
Tuż przed ślubami wieczystymi wśród werbistów panuje taki zwyczaj, że każdy kleryk podaje trzy państwa, do których chciałby pojechać na misje. Wybór Leonarda padł na Angolę. Wskazał również Brazylię i Kolumbię. Tak jak wybrał, tak też się stało. W mig spakował swoją torbę i poleciał do Afryki.
Leonard posługuje się sprawnie językami: słowackim, rosyjskim, portugalskim, hiszpańskim. Jak twierdzi, język angielski zna biernie ale w trudnych sytuacjach jest w stanie w pięć minut przypomnieć sobie całą angielską gramatykę. Jako hanys z Makowa doskonale włada również gwarą śląską. Obecnie uczy się także języków kikongo, kimbundu, umbundu i tchoque, którymi obok urzędowego, jakim jest portugalski, posługują się mieszkańcy Angoli.
E. Wa
Najnowsze komentarze