Skarby zaginione
„Księga praw miejskich Głubczyc”, bezcenny rękopis Nicolausa Brevisa z 1421 r., była w głubczyckim ratuszu jeszcze w 1945 r. Potem słuch o niej zaginął. Wiadomo tylko, co stało się z resztą dziedzictwa. Kilka tygodni przed wkroczeniem Rosjan Niemcy wywieźli archiwalia do Katowic i Wrocławia. Potem trafiły do Opola. Eksponaty muzealne przewieziono do Raciborza i Opawy. Księgę miejską ewakuowano w okolice Bystrzycy Kłodzkiej. Potem słuch po niej zaginął. W 1946 r. znalazła się w Rzeszowie. Przywiózł ją tam jakiś Żyd uchodzący z Rosji i zaoferował muzeum za 100 dolarów. Z oferty nie skorzystano. W 2002 r. rękopis odnalazł się w kolekcji Barbary Piaseckiej-Johnson. Miał być wystawiony na aukcję.
Pogmatwane losy głubczyckiego skarbu sugerują, że podobnych cudownych wręcz odnalezień może być więcej. Mimo iż od wojny minęło 57 lat, to nadal nie wiemy, co stało się ze znaczną częścią światowych zbiorów. W dużej mierze dotyczy to również Raciborza. Miejscowe Muzeum miało przed wojną bogate zbiory historyczne i sztuki sakralnej. Władza ludowa przejęła placówkę ogołoconą z wszystkiego, co miało wartość materialną i mogło być łatwo przemycone. Niektóre eksponaty udało się poodnajdywać w różnych skrytkach na terenie całego miasta. Inne odnajdują się sukcesywnie. W ubiegłym roku raciborzanin mieszkający na stałe w Niemczech kupił na aukcji medal patronacki z 1846 r. wybity na zlecenie rady miejskiej Raciborza z okazji narodzin księżniczki Amelii, córki księcia Wiktora I. Z zachowanych list inwentarzowych wynika, że przynajmniej do 1945 r. był w raciborskim Muzeum. Trafił tu ponownie, w depozyt, dzięki uprzejmości nabywcy chcącego w ten sposób wyrazić miłość do swojego rodzinnego miasta.
Na początku był chaos
Niemcy z zasady starali się ukryć wszystkie zbiory i to dokładnie zinwentaryzowane. Zasady często były jednak łamane, tym częściej, im szybciej zbliżał się front. Panika prowadziła do bałaganu i świadomość tego stanu jest najbardziej pomocna w próbie nakreślenia tego, co stało się z zabytkami, którymi błyszczał Racibórz. Miasto było w niemieckich rękach do końca marca 1945 r., kiedy większość Śląska opanowali już Rosjanie. Broniło dostępu do Bramy Morawskiej, przez którą Wehrmacht, SS i hitlerowska administracja ewakuowała się do Czech. Wywożenie miejscowych zbiorów zostawiano na koniec. W międzyczasie przez Racibórz przewinęły się te z innych miasta. Z Wrocławia do Opawy przewieziono m.in. część zasobów archiwalnych. Z Głubczyc do Raciborza trafiły eksponaty muzealne.
Kiedy przyszedł czas na Racibórz, III Rzesza dosłownie dogorywała. Komunikacja pomiędzy garnizonem raciborskim a władzami w Berlinie była utrudniona. Do Niemiec nic nie przewieziono, bo nie byłoby gdzie tego ukryć. Do Kotliny Kłodzkiej nie było już dostępu. Zamiast ratowania zabytków rozpoczęło się więc chaotyczne ich chowanie gdzie popadnie i, niestety, rozkradanie. Wyjątkiem były zbiory prywatne. Właściciele pałaców wokół Raciborza zorganizowali wywózki swojej własności jeszcze w grudniu 1944 r., płacąc za to wielu prywatnym firmom spedycyjnym świadczącym wówczas tego typu usługi. Postąpił tak książę raciborski Wiktor III. Wywiózł z Rud to, co było najcenniejsze, m.in. kolekcję XVIII-wiecznych grafik Johanna Eliasa Ridingera, dziś zdobiących wnętrza pałacu w Corvey, a w 2000 r. na krótko pokazanych w raciborskim Muzeum.
Plecak nie mieści mumii
W marcu, kiedy wojska i administracja niemiecka opuszczały Racibórz, wywieźć można było co się chciało. Nie robili tego zwykli mieszkańcy, bo tym kazano się ewakuować już pod koniec 1944 r. Dzieła sztuki i zabytki „zabezpieczali” urzędnicy i żołnierze, praktycznie wyżsi rangą oficerowie. Cenne precjoza były jedyną zapłatą za udział w wojnie. Wywożono to, co było małe, najlepiej złote albo srebrne. Wymogów tych nie spełniała raciborska mumia, kolekcja broni, gotyckie skrzydła tryptyku, ogromne obrazy. Był jednak pokaźny zbiór egiptiaków, które 14 stycznia 1937 r. Heimatmuseum in Ratibor wypożyczyło z Ägyptischen Abteilung der Staatlichen Museen Berlin. Były to wartościowe figurki egipskich bogów i amulety. Mieściły się w kieszeni. Obok mumii zostały jeszcze cztery oryginalne naczynia kanopskie, za duże do wywózki. Berlińskich eksponatów szuka dziś prof. Wildung. Jest to dowód, że Niemcy nie mają pojęcia, co stało się z niektórymi zasobami muzealnymi dawnych niemieckich miast, do których należał Racibórz.
Poza Muzeum było jeszcze sporo miejsc, by szukać cennych rzeczy. Królewsko Ewangelickie-Gimnazjum (dziś Zespół Szkół Ekonomicznych) miało kolekcję sztuki starożytności i około 14 tys. starodruków pochodzących z sekularyzowanych w 1810 r. klasztorów dominikanek i dominikanów oraz franciszkanów i bożogrobców raciborskich. Los księgozbioru jest nieznany. Na pewno zawierał perełki, skoro parafia w Rudach przejęła po tamtejszych cystersach np. XVIII-wieczną bogato zdobioną Biblię Jakuba Wujka. Dzieło, na szczęście do dziś się zachowało, choć na pewno nie należało do jedynych tego typu, które zawierała rudzka plebania przed 1945 r. O zasobie szkolnej biblioteki w Raciborzu musieli wiedzieć zarówno nauczyciele, jak i magistraccy urzędnicy.
Grzech śmiertelny
Zgodnie z doktryną Kościoła katolickiego nie wejdzie do Królestwa Niebieskiego świętokradca, chyba że otrzyma odpuszczenie grzechów z rąk biskupa lub papieża. Bacząc na to, spore grono osób łaski życia wiecznego u tronu Boga Ojca na pewno nie dostąpi. Polscy negocjatorzy w sprawach likwidacji skutków wojny w dziedzinie dóbr kultury, jak nazywa się prawników i historyków sztuki zajmujących się rewindykacją i poszukiwaniem utraconych zabytków, od lat polują na słynną raciborską kustodię. To mierząca 127 centymetrów monstrancja z 1495 r., na którą składało się od 10 do 13,5 kilograma srebra i złota. Dzieło miał wykonać sam Wit Stwosz na zlecenie księżnej raciborskiej Magdaleny. Raciborzanie oddawali jej ogromną cześć. Była przechowywana w kościele farnym. Zniknęła w 1945 r.
Wątków poszukiwawczych z nią związanych jest kilka. Jedna z wersji zakłada, że padła łupem Rosjan po zajęciu Raciborza. Dziś ma się znajdować w Sankt Petersburgu, w tamtejszym Ermitażu. Kolejna mówi, że wywieziono ją na Zachód. Jeszcze w lutym bądź marcu widziana miała być w Tworkowie. Sugeruje to, że była częścią jakiegoś transportu, który podążał do Czech. Niewykluczone również, że została ukryta w sejfie jednego z banków lub jubilera przy dawnej Adolf Hitler Strasse, jak nazywała się ulica Mickiewicza. Budynek mógł lec w gruzach, a sejf po wszech czasy zostać zasypany. Kustodia mogła też być wywieziona krótko po wojnie, być może przez ostatniego niemieckiego proboszcza.
Ze skarbca kościoła farnego zginęła też m.in. srebrna misa z 1571 r. - dzieło Jana Schlefussa przedstawiające głowę Jana Chrzciciela. Nie ma XVI-wiecznego, bogato zdobionego graduału z klasztoru dominikanów, do którego należał kościół Św. Jakuba. Lichy stan przedstawia dawna biblioteka, która miała o wiele więcej niż dziś starodruków odziedziczonych po zlikwidowanej kapitule kolegiackiej i konwencie braci kaznodziejów. Ogrom strat pokazuje proste porównanie; przed wojną Racibórz miał kilkanaście tysięcy starodruków, obecnie raptem dwieście.
NKWD wkracza do akcji
Rosjanie działali na zajętych terenach z odpowiednim rozeznaniem. Akcją rabowania dzieł sztuki zajmowały się wyspecjalizowane oddziały NKWD, w skład których wchodzili odpowiedni specjaliści, głównie historycy sztuki i konserwatorzy. Grupa, która działała w Raciborzu miała swoją siedzibę w Gliwicach. Kierowała nią kobieta, kustoszka jakiegoś rosyjskiego muzeum. Obok niej raciborskie zakłady pracy penetrowali inżynierowie, których zadaniem było przygotowanie do wywózki maszyn i innych urządzeń przemysłowych.
Rosjanie mieli dość czasu, by spenetrować bezpańskie kościoły, muzea i archiwa. Brali rzeczy najcenniejsze, bez zwykłych dewocjonaliów, czy też wykorzystywanych naczyń liturgicznych. Racibórz przekazali w polskie ręce dopiero w pierwszej dekadzie maja, po miesiącu rządów komendantury Armii Czerwonej. W międzyczasie w centrum mieli się pojawić Czesi, którzy u boku Rosjan walczyli na terenie Raciborszczyzny. Ponoć wywieźli z miasta jakieś archiwalia.
Spore pole do popisu mieli także zwykli szabrownicy. Przy ul. Wojska Polskiego do woli można się było „zaopatrzyć” w zabytki starożytności. W części obecnego zakładu dla głuchych znajdował się bowiem od 1937 r. Krajowy Urząd dla Prahistorii Śląska prowadzony przez jednego z najwybitniejszych niemieckich archeologów, dr. Georga Raschkego. Znaleziska archeologiczne leżały prawie że na ulicy. Pozostały, bo były cenniejsze rzeczy do ukradzenia, głównie będące elementami wyposażenia mieszkań. Część zbiorów Urzędu zaginęła jednak bezpowrotnie, reszta znajduje się dziś w Opolu.
Generalnie władze polskie przejęły Racibórz mocno „wyczyszczony”, najpierw przez Niemców, potem Rosjan, być może także Czechów, oraz zwykłych szabrowników. Niektóre tylko rzeczy pokazują się na aukcjach. Tak nabyto m.in. wspomniany XVIII-wieczny medal patronacki. Zostało niewiele, nawet wśród zabytków o charakterze typowo historycznym, czyli archiwaliów, map, kronik, zapisków. Niezmiernie trudno dziś badać przez to dzieje miasta. Jak na złość również we Wrocławiu znikło wiele dokumentów, które dziś uszczęśliwiłyby historyków. Z pierwotnej liczby 182 dokumentów kolegiaty raciborskiej, które znajdywały się tamtejszym archiwum od czasu jej sekularyzacji, do dziś zachowało się 72 i to tylko z lat 1542 - 1752. Zaginęło ponad 110 dokumentów z lat 1309 - 1540, wśród nich najstarszy z nich, wydany przez księcia Leszka raciborskiego, o nadaniu ołtarzowi św. Mał-gorzaty czynszów. Wielce prawdopodobne, że wywieziono je do Niemiec, a ich właściciel nie ujawnia swojego stanu posiadania.
Prawdopodobne jest, iż wiele z nieodnalezionych do dzisiaj eksponatów znajduje się w niemieckich i rosyjskich magazynach. Spora liczba depozytów czeka też na swoich odkrywców. Miejmy nadzieję, że polskie prawo dotyczące eksploracji stanie się bardziej liberalne i sprawiedliwe, co przynieść może wymierne korzyści w postaci odkrycia wielu zaginionych dzieł sztuki. Jest bowiem wielce prawdopodobne, że kosztowniejsze jest dla Polski wręczanie odkrywcom dyplomów, a tym samym zniechęcenie do ujawniania odkryć, niż wypłacenie przyzwoitej nagrody i zwrócenie kosztów eksploracji. Wiele z ukrytych w okresie wojny depozytów ulegnie bowiem wraz z upływem czasu zniszczeniu i nie będzie przedstawiać już żadnej korzyści kulturowej czy materialnej.
Tajemnicza wizyta
Tak to niestety jest, że posiadacz cennego zabytku wcale o jego wartości wiedzieć nie musi. Barbara Piasecka-Johnson nie zdawała sobie sprawy z wartości „Księgi praw miejskich Głubczyc” wystawiając ją na aukcję. W 1945 lub 1946 r. w Raciborzu pojawili się krakowscy dominikanie. Wywieźli parę skrzyń zapełnionych prawdopodobnie starodrukami, a być może i dokumentami miejscowego klasztoru, który do tego zgromadzenia kiedyś należał. Bracia nie są jednak skorzy do wyjaśnienia tej sprawy, a tym bardziej ujawnienia zasobu pochodzącego z Raciborza. Po części nie ma się im co dziwić, gdyż ponoć woluminów zwiezionych po wojnie do Krakowa nie udało się jeszcze w całości zinwentaryzować.
Sporo rzeczy poukrywano w różnych skrytkach, z których część istnieje do dziś, inne zostały już opróżnione przez tych, którzy je organizowali. Sprawa może się wydać wyjęta żywcem z filmu sensacyjnego, ale skrytka taka znajdowała się w starym bunkrze w lesie Obora. W środku zagajnika z kilkudziesięcioletnim drzewostanem, do którego mało kto zagląda, znajdują się poniemieckie umocnienia. Jak się okazuje, także ogromny dwupoziomowy betonowy bunkier stanowiący ich centralny punkt. Niewielu o tym wiedziało, do czasu wizyty w latach 70. niejakiego Loderstdeta, pastora z ówczesnego NRD. Pojawił się on u leśniczego pytając o miejsce, w którym miał walczyć w czasie obrony Raciborza. Uzyskał informację, gdzie bunkier się znajduje, poszedł do niego sam, a kiedy leśniczy z synem poszli tam kilka dni później zobaczyli otwarty właz do zejścia poziom niżej, którego wcześniej nie znali. Co Loderstedt, jeśli takie jest rzeczywiście jego nazwisko, wywiózł? Nie wiadomo i chyba nigdy nikt już się nie dowie.
Doświadczeni eksploratorzy wojennych kryjówek oraz eksperci od poszukiwania zabytków przyznają wprost: ukrywanie było na tyle skuteczne, że bez pomocy ich uczestników niełatwo jest dotrzeć do schowków. Przykładem mogą być dobra ukryte w Polsce i Rosji. Do dziś nie udało się odnaleźć Bursztynowej Komnaty, choć z całą pewności wojnę przeżyli ci, którzy ją ukrywali. Podobna sytuacja jest z wieloma eksponatami z polskich muzeów, m.in. z obrazem Rafaela „Portret młodzieńca”, który przed wojną stanowił własność Czartoryskich.
Grzegorz Wawoczny
Najnowsze komentarze