Przestałem wierzyć w zwycięstwo
Błędy i niedołęstwo, ja, ślepota z jaką strona polska się posługiwała w walce z hitlerowską przebiegłością i chytrością, ja, bezczelnością, tak mnie zniechęciła, ja, skonsternowała, że po prostu przestałem wierzyć w zwycięstwo ani dalsze utrzymanie się w naszych pozycjach. Za możliwe uważałem jedynie ślepe szczęście albo jakiś cudowny przypadek. Ponieważ zaś w moim życiu na własne oczy widziałem dużo spełniania się takich jakby cudów, to po cichu sobie wmawiałem, że może to się jeszcze na naszą lepszą zmieni i to bez mojej „troszki” pomocy. Ponieważ też byłem w ciężkich kłopotach i gospodarczych, w obliczu dorastających córek i zmienionych możności do sprzedania mej gospodarki na posag dla córek, jedynie pragłem z całych sił pod wiela mi jeszcze wiek pozwala jako tako dorobić się trochę grosza; żeby dzieci mnie nie musiały przeklinać w grobie, a krewni by nie mogli się pośmiewać jeszcze poza grobym.
Droga męczeńska
W międzyczasie życzyłem sobie, żeby te stosunki w Europie w ogóle i te z Niemcami się jakoś tak uspokoiły, że i ja będę mógł powrócić do moich Markowic, nawet za jakich parę lat, a choćby już tylko tam na cmentarz. Takie to były moje plany, z którymi 5.VI.39 r. przekraczałem granicę w Chojnicach. Przede wszystkim po tylu latach walk, mąk i niepokojów pragłem spokoju i tęskniłem za spokojnym życiym rodzinnym, którego dotąd nie znałem. Za to byłem dotąd (jak nadmieniłem) choć może nie z „hitlerowskim prawem”, ale z moim sumieniem zupełnie w porządku. A co do tego „prawa”, to bym tam jakoś był zapowiedzioł (apelował?) i później by mi nie można było odmówić okoliczności łagodzących.
Poprzednio opisywałem moją „drogę męczeńską” w Katowicach, którą pełną upokorzeń musiałem boleśnie przeżywać jako „wysłużony bojownik”. Już u nas Polaków bywa taki zwyczaj, że do zasłużonych bojowników narodowych, gdy już nie mogą walczyć, a mają to nieszczęście wyjść cało z życiym z walk albo się zestarzeć, to się ich unika, wstydzi się za nich rozbawiona hałastra żrąca peł-nym pyskiem u żłobu. Jak chodzącego trupa te zaplute karły i tchórze cię unikają w obawie, żeby ich nikczemność i małość nie podpadała za bardzo. Po śmierci, poza grobym, to w Polsce i na Śląsku ewentualnie się uzna zasługi bohatera. Nigdy i broń Boże nie, gdy jeszcze żyje. Wtedy trza by się z nim dzielić przy korycie - monopolami lub jakiemiś dyrektorskiemi posadami - a to przecież tylko dla „naszych”, a nie dla jakiegoś bęcwała, który śmierdzi trupym. Po cóż taki drań jeszcze żyje? Czymu się nie dał zamordować? Pomijając że wieniec pogrzebowy to mniejszy wydatek, ale co ważniejsze, można wykazać, jak to u „nas niebezpiecznie”, kiedy mordują. No i potym też łatwiejszy tymat na akademię żałobne.
Wy pierony
O wy pierony łogniste, jeszcze dziś każdym razym (kiedy) pomyślę oderwać się nie mogę od tego tymatu, co tak mnie boli, gdy o tym pomyślę, jak mnie traktował Grażyński w Katowicach. Za każdym razym łzy mi się cisną do oczu, kiedy pomyślę jak różne dranie, którzy dla Polski doprawdy zrobili tyla jak nic, żarli, się bogacili i bawili, a ja tu jak zwariowany musiałem łazić po Katowicach doprowadzony do rozpaczy o rodzinę. Nie byłoby dziwów i dziś sam sobie wytłomaczyć nie mogę, skąd mi się tyle sił nabrało, żem nie zwątpioł w sprawiedliwość, w Polskę. Nie tylko żem nie zwątpioł, ale gdy widziałem jakie nieszczęście się szykuje na nią, to ostatniemi siłami w sercu wygrzebałem te zagasające w nim iskierki patriotyzmu, wiary i miłości w i do Polski, i nie bacząc na nic jak wariat, szaleniec, ja, opętaniec, pojechałem na kopalnie ks. Pszyczyńskiego „Boże Dary”, „Książątko” i jak one się tam zwały, i przemawiałem z ostatnich sił ognistymi słowami do tych naszych kochanych górników, którzy na dobre byli zwątpieni.
O ironio losu, dziś ja myślę, tyn który sam był zwątpiony, drugich zwątpionych porywał na duchu. Dziś się pytam, gdy o tych chwilach myślę, skąd mi się brały te słowa? Mój mózg wtedy nigdy by nie potrafił popędzać mój język do takich słów, jakie tynże formułował. Nigdy by wówczas te moje słowa nie miały te sugestywne siły, gdyby one były pochodziły z mózgu. Nie, że one z serca szły, za to tak wzruszały tych biedaków, że ze łzami w oczach mi za nie dziękowali ludzie spotykający mnie pierwszy raz w życiu.
Va bangue
Nie jest to przechwalanie się dla wzbudzenia jakichś współczuć czy politowań. Na nic by mi się one nie przydały. Nie spodziewam się ani nie chce ich ani za życia, ani po śmierci. To co spełniałem parę dni przed wojną, to opisuję jedynie dla ścisłości, a nie dla wymówki ani też dla upiększenia, ani umiejszenia moich pierwszych zbrodni zdrady państwa (Landesverrat) wobec państwa niemieckiego, którego „prawnie” jeszcze byłym obywatelem. Stwierdzam że serce choć tak zranione niewdzięcznością wyrządzoną mu przez swoich, ja, nawet przez oficjalnych włodarzy Polski, tak bardzo było polskie, że na nic się nie przydał rozum i rozwaga, które odradzały tych czynów, z których rezultatów i następstw zupełnie sobie zdawałem sprawę. Ja, koroną, bo tylko tak to mogę nazwać (było), kiedy dzień przed wojną pojechałem do Chorzowa do 75 pułku piechoty, przemawiać do całego pułku, aby naszych żołnierzy pokrzepić na duchu. To było w żargonie gracza „va banque” dla człowieka świadomego swoich czynów.
Rzuciłem wtedy jako stawę wszystko: dziatki, Żonę, własne życiy, majątek, przekleństwo brata poza grobym, jego i moje potomstwo, z iskierką nadziei - a nuż może się przysłużę ojczyźnie. Pojechałem tam nie dla przyjemności, ambicji, wyrachowania ani szukania przygód, orderów, wynagrodzenia albo obowiązku obywatelskiego, bo nie byłym obywatelem państwa polskiego. Ani też z poczucia obowiązku wdzięczności, której byłbym winien Polsce, popełniłem tyn świadomy krok „zdrady”. Nie, jedynie pędzony miłością do narodu polskiego i poczuciem obowiązku wobec niego, który jest większym majestatem od państwa. Duma narodu, poczucie bycia Polakiem, miłość w sercu, której nie można uchwycić ani wypowiedzieć słowami, ale którą się czuje i która jest tak silnym bodźcem i energią, że potrafi człowieka doprowadzić do poświęcynia wszystkiego - ja, dosłownie wszystkiego: rodziny, przeszłości, bo własne życiy, to jeszcze najmniejsza ofiara.
Nazwijcie mnie wariatem
Wy wszyscy, którzy to raz kiedyś czytać będziecie, kiedy już z mych kości tylko proch będzie, nazwijcie mnie wariatym. Dobrze, jeżeli miłość do narodu i duma z tego, że jestym synym narodu, będzie się wydawało za wariactwo. Niech byłym wariatym, ale nie zapomcie, że byłem nim z dumą. Cierpienia psychiczne, fizyczne i ofiary, które poniosłym za swój ideał narodowy, choć były nie raz przykre i bolesne, dały mi poczuciy, które się ma w spełnieniu miłego obowiązku, gdy się jest sumiennym i uczciwym człowiekiem. Rad bym, przyznam to szczerze, takim pozostać w Waszych pamięciach.
Opracowanie R.K.
Najnowsze komentarze