Kazano zapomnieć
Sześcioosobowa szczęśliwa rodzina: ojciec Wincenty, matka Jadwiga i czwórka dzieci: Katarzyna, Aniela, Ignacy i Jan. Dzieciństwo, jak wspominają, mieli bardzo szczęśliwe. Jednak wojna przyćmiła te wspomnienia. Niespełna siedemnastoletniego Ignacego zaciągnięto, w ramach Arbeitsamtu, do kopania okopów. Nie było łatwo z dala od rodziny. Był 1944 r., później 6 dni przerwy, upragnione spotkanie z rodzicami i ... powołanie do wojska. Miał dopiero siedemnaście lat kiedy wyruszył na wojnę !
Z wojennej tułaczki wracał piechotą, w styczniowy mroźny poranek, z odłamkiem w nodze. Nie czuł bólu, bo spotkanie z rodziną było już blis-ko. Zatrzymał się w Grabowni, pod Rybnikiem, bo niedaleko stał front, więc nie mógł iść dalej do swego domu. Tu mieszkała cała rodzina jego szwagra. Razem osiem osób, plus jedenastu ewakuowanych z Rybnika. Nie czuł się więc dobrze Ignacy myśląc, że swoją osobą dodatkowo obciąża już i tak niezmiernie skromny budżet tej rodziny.
Wyzwoliciele, jak dziś już wiemy, rozpoczęli jednak aresztowania! Najskuteczniejszą ich metodą okazały się ogłoszenia uliczne, nakazujące zgłaszanie się do prac porządkowych i robót przyfrontowych pod groźbą ostrych kar, brano również ludzi z ulic i domów. W rzeczywistości zgłaszających się, zwłaszcza mężczyzn w wieku od 17 do 50 lat, umieszczano w przejściowych obozach. Otrzymywali oni nakaz zabrania prowiantu na 14 dni.
Nie miałem go nawet na dwa - tłumaczy Ignacy Serwotka. Skąd miałem wziąć tyle jedzenia, skoro w rodzinie, przy której się zatrzymałem były dzieci. Sami byli biedni. Dali ile mogli. Nie wystarczyło na wiele.
Pod obstrzałem karabinów „wyzwoliciele” prowadzili miejscowych, aresztowanych ludzi w kierunku Rud.
W zamku w Rudach upychali nas jak do jakieś puszki, później w Łabędach, następnej miejscowości nie było lepiej. Nawet znacznie gorzej. W pomieszczeniach był taki ścisk, że gdyby się wyszło, to o powrocie na poprzednie miejsce nie było mowy. Nie można było główki od szpilki wsadzić. Nie mieliśmy pojęcia gdzie nas wszystkich chcą zabrać, co chcą z nami zrobić. O dyskusji nie było mowy.
Z Łabęd tę całą masę ludzi poprowadzili na dworzec, najprawdopodobniej do Pyskowic. Był początek lutego 1945 r. Dla niektórych nie skończyła się jeszcze wojna, dla niego zaczynał się jej nowy etap. A był tak blisko domu, gdyby nie ten front...
PODRÓŻ NA ŚMIERĆ?
Załadowali ich do bydlęcych wagonów, zwanych potocznie na Śląsku „krowiokami”. Ścisk niemożliwy. Smród również. Jechali gdzieś ok. trzech tygodni, czasu dokładnie nikt nie był już wstanie mierzyć. Stali lub kucali, czasem siedzieli. Położyć nie było się gdzie. Za mało miejsca. Potrzeby fizjologiczne załatwiali do małej rynienki, wmontowanej w podłogę wagonu. Grzali się przytulając do siebie.
Z niektórych wagonów ludzie wyskakiwali z nadzieją na ucieczkę i przeżycie, nie wiem jak to się dla nich kończyło. Pociąg nie jechał bowiem wolno. Przez szpary widzieliśmy też, jak w czasie postojów z niektórych wagonów wyciągali zmarłych z wycieńczenia ludzi. Kładli ich na pobocza torów kolejowych. Z naszego wagonu nikt jednak nie umarł - wspomina.
Makiejewka - mała stacja w głębi Rosji, tam zakończyła się ich straszliwa podróż. Ignacy, zresztą wszyscy, nie mieli pojęcia gdzie są.
Nic nie wiedziałem, nie mogłem nawet skojarzyć gdzie nas przywieźli, na który koniec świata - tłumaczy. Pamiętam tylko, że strasznie tu wiało.
Bezpośrednio po opróżnieniu wagonów rozlokowano transport w obozach pracy. Ignacy przydzielony został do batalionu pracy nr 1007 w obwodzie stalińskim (donieckim). Praca była ciężka. Polegała na rozładunku wagonów miału do koksowni, pracach remontowo-budowlanych przy budynkach, rozładunku maszyn, które masowo przyjeżdżały z terenów zajmowanych przez Rosjan.
O CHLEBIE I WODZIE
Jego dzień rozpoczynał się wraz ze świtem. Po głodowym posiłku - niewielkiej ilości czarnego gliniastego „chleba”, z obozu pod eskortą wyruszała kolumna. Po kilkunastogodzinnym dniu pracy niewolnicy wracali na „obiad”. Była to zwykle wodnista „zupa” z liści buraków pastewnych z dodatkiem czarnego chleba. Spożywanie przez niektórych tej strawy kończyło się dla nich biegunką, odwodnieniem organizmu i śmiercią. Czasem były zielone kiszone pomidory, zupa szczawiowa, kukurydziana mamałyga, ale niektórzy nie gardzili też i mięsem z psa. Głód był potworny, szczególnie w nocy kiedy, gryzły pluskwy i wszy, i nie można było spać. Grzebiąc honor żebrali w pobliskich osadach o coś do jedzenia. Nieraz siedzieli za to w kacerze.
Miałem szczęście i zawsze wracałem z czymś do jedzenia, np. kolbą kukurydzy. Zawsze coś uzbierałem, mimo, że miejscowi sami byli bardzo biedni. Nie wszyscy mieli jednak tyle szczęścia - wspomina. Szczuto bowiem miejscową ludność przeciw nam, tłumacząc, że jesteśmy faszystami.
Zdarzało się, że na wielką izbę peł-ną ludzi otrzymywali jeden mały chleb. Ważyli go na sznurku. Rozwinął się nawet handel chlebem, niektórzy bowiem oddaliby wszystko za trochę machorek, nawet już i tak głodowe racje.
Ja nie paliłem, ale kolega z Orzepowic wszystko zamieniał na tytoń - wspomina. Kiedy źle się poczuł zaprowadziliśmy go konającego do pielęgniarki, 2 km od obozu. Język w porządku, wargi - w porządku. Symulant - stwierdziła, wyciągając mu język szczypcami, bo na polecenia nie reagował, kazała go nam zabierać. Byliśmy jednak bardzo słabi i nie dalibyśmy rady ponownie go ciągnąć taką drogę. W trakcie dogadywania się z lekarką kolega skonał.
Nierozłącznym przedmiotem obozowej codzienności był też półtoralitrowy kociołek. Prócz tego, że służył do jedzenia więźniowie wkładali go sobie pod głowę w czasie snu, zamiast siennika. Tam bowiem spało się tylko na deskach.
Po takiej nocy na kociołku, głowy się nie czuło - tłumaczy.
Długo po wojnie był u nas ten kociołek w domu - wspomina siostra Aniela. Do dziś nie możemy sobie wybaczyć, żeśmy tej pamiątki odpowiednio nie uszanowali i gdzieś zaginęła.
Co czuli rodzice Ignacego kiedy zaginął ich syn, minęło dwa lata a on z wojny nie wracał?
Ponoć rodzice dowiedzieli się od jakiegoś mężczyzny, który wrócił wcześniej, że zostałem wywieziony do Rosji. Ojciec napisał do konsula, mama też za mną się wstawiała. Odpisali im, że nie ma takiego na terenie Rosji.
NA KOLANACH
Latem 1946 r. do obozu NKWD - MWD ZSRR nr 159 obwodu odeskiego przeniesiono część więźniów. Wśród nich znalazł się Ignacy. Miał już wtedy osiemnaście lat. Swe, otwierające dorosłość, urodziny obchodził bez najbliższych, sam, głodny, zawszony, z podrutowanymi na ubraniach łatami, które grzały choć trochę.
Ten obóz to kolejny etap jego drogi ku śmierci. Szalała tu dezynteria, ludzie marli jak muchy. Niektórych nawet nie grzebano, bowiem ostatnie tchnienie oddawali w dołach kloaczych, z których nikt już ich nie wyciągał. Ziemia była zmarznięta, więc trudno było nieżyjącego zakopać głęboko. Ciała roznosiły więc psy.
Polski Urząd Repatriacyjny upomniał się o powrót Polaków do kraju. Z Odessy, poprzez jeszcze kilka obozów przejściowych, Ignacy dotarł wreszcie do Białej Podlaskiej. Polskim pociągiem wracał do swoich.
W święto Aniołów Stróżów, 29 września 1947 r., z ogoloną do skóry głową, drewnianym „kuferkiem”, w butach nie do pary, ruskiej kufajce i kociołkiem w ręce przekroczył, na kolanach, próg rodzinnego domu. Do dziś wspomnienie to wyciska wśród najbliższych łzy. Zresztą nie tylko wśród najbliższych.
Aleksandra
Matuszczyk - Kotulska
Ignacy Serwotka - W Centrum Historyczno - Archiwalnej Dokumentacji znajdują się dokumenty potwierdzające, że Serwotka Ignacy, syn Wincenta urodzony 12 lipca 1927 roku w Radlinie, powiat rybnicki, Polska, narodowości polskiej, obywatel Polski znajdował się w ZSRR jako internowany od 25 lutego 1945 roku do 27 września 1947 roku. Powód internowania nie jest podany. Wyżej wymieniony był przetrzymywany w batalionie pracy dla internowanych nr 1007 w obwodzie Stalińskim (Donieckim) i w obozie NKWD - MWD ZSRR nr 159 obwodu Odeskiego, gdzie był wykorzystywany do różnorodnych prac. W czasie pobytu w ZSRR nie był sądzony. Nie zarejestrowano żadnych wypadków. Zastępca Dyrektora Centrum Historyczno - Archiwalnej Dokumentacji W.I.Koratajew.
Najnowsze komentarze