Czwartek, 26 grudnia 2024

imieniny: Szczepana, Dionizego

RSS

Uratowało nas światełko

03.04.2002 00:00
Mój ojciec był Mistrzem Polski w hodowli kanarków, mój szwagier zdobył razem z drużyną Mistrzostwo Polski w piłce nożnej, mówili, że teraz przyszła kolej na mnie, więc zostałem Mistrzem Polski w Mistrzostwach Księży i Kleryków w Narciarstwie Alpejskim.

Nie dzieli się gór na małe i duże, jak się je kocha, to wszystkie - mówi ks. Damian Copek, który obecnie jest wikarym w parafii Matki Bożej Uzdrowienia Chorych w Rydułtowach na  Orłowcu. Jak mam wolną chwilę, to wsiadam w samochód i jadę w Beskidy, tam zawsze znajdę jakiś szlak, którym mogę pospacerować - mówi wikary. Co można robić w górach? Wspinać się na wysokie szczyty, jeździć na nartach, albo po prostu spacerować.
 
Moje ulubione góry to Tatry, ale szczególny sentyment mam do Beskidów, bo tam zaczynałem - mówi ksiądz D. Copek.
 
Naukę na nartach rozpoczął już jako pięciolatek, potem, w czasach szkoły podstawowej, wyjeżdżał w Beskidy z grupą z zakładu pracy ojca z KWK „Śląsk”. Najczęściej zahaczał o Wisłę i Ustroń. Ta przygoda z górami, rozpoczęta we wczesnym dzieciństwie, kontynuowana w szkole średniej, a potem w seminarium duchownym, trwa do dziś.
 
Pierwsze narty, jakie posiadał, to były „Skrzaty”. Dziś, śmiejąc się, mówi o nich: „narty dla bobasów”. Potem przyszedł czas na poważny sprzęt, „Regle 18”, które miały klamrowe wiązania.
 
Teraz prócz nart dźwiga zawsze w plecaku podręczny zestaw do odprawiania mszy św., to prezent, który dostał od siostry na prymicje. Do tego aparat fotograficzny i termos z ciepłą herbatą.
 
Największy dylemat ma zimą, bo wtedy nie wie, czy jeździć na nartach czy się wspinać, ale jakoś to godzi. Przygód jest zawsze bez liku. Do dziś mrozi mu krew w żyłach wspomnienie pierwszego wyjazdu w góry z kolegą z seminarium, Krzysztofem. Przeceniliśmy własne siły - opowiada ksiądz - był środek zimy, dużo śniegu, a my z plecakami, które ważyły około 25 kg, wędrowaliśmy dwanaście godzin, od 7 rana do 19.00. Szlak był nieprzetarty, zgubiliśmy się. Uratowało nas światełko, które zobaczyliśmy z góry. Podążaliśmy w jego stronę, prowadziło nas jak gwiazda betlejemska i szczęśliwie udało nam się dotrzeć do schroniska. Wieczorem byliśmy wyczerpani, ale szczęśliwi, bo wszystko dobrze się skończyło. Niebezpiecznie było także podczas wyprawy na szczyt Miedziane w Tatrach, niedaleko Morskiego Oka. To był Sylwester, gdy byłem już na szczycie postanowiłem zrobić zdjęcie pasma grani 12 Apostołów. Ustawiałem się ponad 15 minut, zrobiłem zdjęcie, a gdy odszedłem jakieś 50 metrów dalej, w miejscu, gdzie poprzednio stałem, zeszła lawina, wtedy poczułem opiekę Aniołów Stróżów.
 
Ciekawym doświadczeniem była wspinaczka na szczyt Rysów, gdzie ksiądz Damian wybrał się ze swoim kolegą z seminarium, Łukaszem. Tam po raz pierwszy zobaczyli Widmo Brockena. Polega ono na tym, że gdy stoi się na szczycie, chmury są poniżej. Zachodzi wtedy inwersja termiczna. Na dole, pod chmurami jest zimno, a ponad nimi świeci słońce i jest ciepło. Słońce, oświetlając postać człowieka, rzuca cień na chmury, a wokół cienia powstaje aureola z tęczy. Zjawisko to jest także określane jako mamidło górskie.
 
Samotne wędrówki po szlakach górskich są okazją do tego, by rozmyślać, wyciszyć się i pomodlić. Czasem może się jednak przydać pomocna dłoń, a w dwójkę zawsze raźniej. Bakcyla wędrówek zaszczepia dziś i siostrzeńcom. Na szlakach spotkać można również ciekawych ludzi. Dla mnie bardzo niezwykle ważne było poznanie Ryszarda Pawłowskiego, zdobywcę 8-tysięczników - opowiada ksiądz. Spotkaliśmy się w schronisku na Hali Gąsienicowej. Ten doświadczony himalaista górski dał mi wiele cennych rad.
 
Swoje wędrówki ks. Damian upamiętnia na zdjęciach i slajdach, które wykorzystuje czasem w swojej pracy duszpasterskiej. Najczęściej fotografuje przyrodę, krajobrazy, zwierzęta. Najcenniejsze są dla mnie te zdjęcia, które oddają to, co w danej chwili czułem. Moje zdjęcia to moje przemyślenia - mówi.
 
Robienie zdjęć też może być ryzykowne, a wspomnienia przywołuje zdjęcie z Niebieskiej Turni. W kwietniu wszedłem na szczyt, gdzie było jeszcze dużo śniegu. Płaszczyzna szczytu miała około 10 na 2 metry. Wbiłem czekan z zawieszonym różańcem na jednym końcu szczytu, a na drugim ustawiłem aparat na plecaku, włączyłem samowyzwalacz i chciałem dobiec do czekana, wziąć go w rękę i mieć takie zdjęcie. Miałem wtedy na nogach raki, no bo przecież jakoś trzeba było się wspiąć na szczyt, kiedy próbowałem dobiec do czekana, raki poplątały się, przewróciłem się i o mało nie spadłem w dół, zawisłem na szczycie. Byłem sam, więc znikąd nie mogłem oczekiwać pomocy. Kiedy udało mi się z powrotem wspiąć na szczyt, odważyłem się już zrobić zdjęcie tylko samego czekana - mówi ks. D. Copek.
 
Oprócz wspinaczki, drugą pasją księdza jest jazda na nartach. W tym roku jest on jednym ze współorganizatorów Mistrzostw Księży i Kleryków w Narciarstwie Alpejskim. W 2000 r. w tych zawodach udało mu się zdobyć tytuł mistrzowski, a rok później został wicemistrzem. W tegorocznym konkursie zaprezentował się także jako zawodnik. Nie wiem, czy wypada się chwalić, moje narciarstwo to amatorstwo, ale myślę, że na dobrym poziomie - mówi. Moim najwierniejszym kibicem jest mama. Jeździła ze mną na wszystkie turnieje, więc jedna przyjazna dusza zawsze była ze mną.

(B.P.)

  • Numer: 14 (522)
  • Data wydania: 03.04.02