Feldmann z Raciborza z rewizją w stodole
Piekło do zwariowania
Tak to piekło do zwariowania było i u nas w Markowicach, gdzie nie było dużo takich gospodarzy, co by dużo oddawać mogli. A jeżeli co mieli na zbyt, to sami się podzielili ze swymi najbliższymi sąsiadami, z krewnymi, co nic nie mieli. Za to kwoty przeznaczone na wioskę do oddania nie oddano nawet w 20 %. Na gminam robiono z góry nacisk. Stary sołtys nie mógł sobie dać rady z całą gromadą szandarów i delegatów Arbeiterratu z Raciborza, którzy to razem z przedstawicielem gminy i miejscowego Kółka Rolniczego chodzieli od gospodarstwa do gospodarstwa i szukali żyta, kartofli, mleka w garnkach i okrasy w kominach.
Naturalnie, że nikt z gminy ani Kółka Rolniczego nie chciał się dać do tej roboty. Jeżeli tam gdoś i podjął, to biedak oddawał rolę statysty, bo z szandarami, którzy nic nie utracili ze swej przedwojennej staropruskiej buty, nie mógł dać rady w obronie gospodarza. Jak by to inaczej mogło być, po mniejszych próbach z innymi gospodarzami pozostało to na mnie, tym najmłodszym.
Szandary i konfiskaty
Pierwszy dzień rozpoczliśmy szukać już wczas rano. Naturalnie, że co mogłem to robiłem, żeby jak najmniej znaleziono. A gdy coś znaleziono, to wszystko czyniołem, żeby towar zabrano przed konfiskatą. Przyznać muszę, że gospodarze już mieli pewną wprawę w przechowaniu płodów, tak że szandary z kilkuletnią praktyką nie bardzo się spisali. Pierwszy dzień był bardzo pracowity, lecz rezultaty nikłe. Za parę dni wysłano nową komisję do ponownych rewizji pod kierownictwem specjalnie zdolnego i bezwzględnego starszego szandary Feldmanna z Raciborza. Naturalnie, że wbrew przepisom nie zwrócono się do sołtysa ani do Kółka Rolniczego. Ja jestym na polu a tu leci chłopak i woła, że mam zaraz pójść do sołtysa, bo szandar chce po „garcach sznupać, tak to nazywano po naszymu. Ja idę do sołtysa, który bezradny czeka na mnie z boleścią. U niego cała gromada oburzonych ludzi, którzy pozamykali domostawa i udali się do sołtysa. No i gdy się zjawiam sołtys mi opowiada, co jest. Naturalnie biorę sołtysa i idę tam, gdzie już przewracają domostwa. Było to u Marka palicy, starego wdowca, który sam z córką gospodarował na 26 morgach. Naturalnie idę do szandara Feldmanna i pytam go jakim prawym pozwala on sobie na ponowne szukanie i to w taki nieprzepisowy sposób. Szandara mnie jeszcze nie znał, za to widząc przed sobą 21-letniego chłopaka, mierząc mnie spojdrzyniem z góry do dołu i z powrotym oczyma, rozpoczył na mnie ryczeć prawdziwie koszarowym tonym, wyzywając mnie od smarkacza i coś o łajnie.
Chwytać za szable
Gdy tego było dosyć rozpoczyłym ja nie mniej głośno mój repertuar tego samego tymatu, ale pewnie bezczelniej, bo już litanią wojennego wydania, koszarowych wyzwisk sypanych mu w twarz w obecności jego poddanych szandarów i jakiej setce stojących na drodze ciekawskich z wioski. Sołtys, szandary stali struchlali a mój partner, tymu tak zacięło głos, że podświadomie chwyta za szablę. Zaledwie położył na nią rękę, doskoczyłem do niego i tak nieszczęśliwie się zderzyliśmy, że biedak wleciał do dołu z gnojówką, koło które na podwórzu rozgrywała sie scena. Ja sam byłem ściekły na tego starego durnia, który już liczył ponad 60 lat, ale gdy widziałem tom "władzam" tak nieszczęśliwie gramolącą się w gnojówce, to mi go było żal, tak że nawet śmiać się nie mogłem z wszystkimi drugiemi.
Landrat z prokuratorem
Tym zajściem skończyła się misja. Jej członkowie pojechali sobie z wioski, aby na ich miejsce tegoż samego dnia po południu przyjechał do Markowic do sołtysa sam Landrat z prokuratorym. Dziesięciu ludzi i sołtys przesłuchiwało jakich 6 godzin. Tak samo mnie. Rezultat był taki, że nie doszło do rozprawy. Sprawa rozjechała się po kościach, jak to się powiada. Może to zbyteczne nadmieniać, że takie jedyne w swym rodzaju i historii zajścia, to pozostaje na długo w wiosce tymatym w opowiadaniach, synsacjom, no i też pewnien respekt w gminie nabędzie sobie jedyn za taki czyn „wrzucynia szandary do gnijówki w obronie interesów obywateli”. Nawet nasz szandara Richter, który odtąd był mniejsze rangi, jakoś się przyswajał do mnie, pomimo że od paru lat miał na mnie złość, no i słuszną. Dopiero parę miesięcy później dowiedziałem się w karczmie dlaczego. To głupstwo, ale cóż robić, taka to już była moja planeta.
To nie były normalne czasy
Tyle, że miałym spokój, bo po prostu bało się mnie wszystko, co pachło władzom; kiedy się czyta jakieś wydarzenia z lat po wojnie, to nie trzeba zapominać, że wtedy nie były normalne czasy. Wszystko był związane z tym przewrotym z cysarstwa na republikę: cztery lata zdziczenia na froncie, inflacja, nie wiadmo jakie jutro, to wszystko też działało bardzo chaotycznie na lud i społeczeństwo u nas na Śląsku, gdzie jeszcze nie była uregulowana nawet i przynależność państwowa. Władze były, ale respektowało się je tylko o tyle, o ile miały siłę i to widzialną.
Te walki i agitacja niby za plebiscytym też jeszcze dopomogły do bałaganu, który w prawdziwym tego słowa znaczeniu panował wówczas na Śląsku. Obsada Śląska przez wojska koalicyjne nie przyniosła żadnego jakiegoś wpływu na uspokojenie. Przeciwnie wojskowi byli młodzi, nie znali się na bractwie, które taki Anglik, Francuz czy Włoch ani rusz nie mogli rozróżnić. W ich koloniach, jak się pokłóciły jakieś szczepy i przybyli je zgadzać, to nie trudno było je rozeznać, bo albo rozróżniali się wzrostem, albo innymi cechami. Ale na Śląsku tego nie było. Wszyscy byli jednego wyglądu. Każdy gadał na równio jak polskim, tak i niemieckim językiem. Wszyscy byli żołnierzami jedne i tej same armii niemieckiej, która walczyła przeciw nim. A naraz ta zmiana. Nie mogło się to zmieścić do głowy takiemu prostymu żołnierzowi, a nawet i oficerowi.
Ojciec „dziwnie” umiera
W listopadzie 1920 r. trafioł mnie dotkliwy cios. Ojciec mi zmarł i to na dosyć tragiczny sposób. Wieczorym wyszedł na ustęp i był tam dziwacznie długo. Gdy poszedłym zobaczyć, trafiłem go w ustępie charczącego na wpółleżeć. Trafioł go paraliż mózgowy. Ponieważ serce i wnętrzności były zdrowe, biedak na wpół świadomy męczył się jeszcze przez trzy dni ze sztywnym językiem tylko charcząc, aż na trzeci dzień zmarł. Zdaje mi się, że 19.XI.1920 r. go położyło, a 22.XI zmarł. Mogę się mylić najwyżej dwa dni. Śmierć ojca bardzo mnie pogrążyła, bo był on dla mnie bardzi ojcym towarzyszym, a niżeli jakimś surowym autorytetym. Nigdy w życiu mnie nie bioł i pomimo tego bardzo go słuchałem. Nawet dziś nie mogam sobie przypomnieć, żeby mi dał jakiś rozkaz, „musisz zrobić to albo tamto”. Nie, jeżeli już coś trza było zrobić, to jego słowa były: „Wiesz synek, trzeba będzie zrobić to albo tamto”. Za to też bardzo mi go zabrakło. Do tego on bardzo lubioł konie. O dawanie im paszy lub o ich opiekę, to mnie nie bolała głowa. Tak samo wozy i sprzęt rolniczy miałym pod wiatą. Ojciec żył w gospodarstwie w najlepszym porządku, co się niestety skończyło po jego śmierci.
Gehirnschlag
W naszy rodzinie jest tak, że żadyn z Bożków nie dożył 60 lat i wszyscy umierajom na jedyn i tyn sam powód „Gehirnschlag”. Ojciec był pierwszy, który przekroczył 60-tkę o jakie 6 tygodnie. Pogrzeb miał wspaniały, bo zebrała się nie tylko cała gmina, ale nawet okolica, aby mu oddać ostanią usługę. On nikogo w życiu nie obrazioł ani krzywdzioł, był bardzo zgodliwy i uczynny. „Lekki odpoczynek daj mu Panie Boże”.
Rozpoczoń się rok 1920 urodzeniam się pierwsze córki, co nam wszystkim sprawiło dużo uciechy i nie mniej ojcu. Parę dni przed śmiercią widzę ojca jak trzymał Linkę, dopiero miała 10 miesięcy, i jak się do niej uśmiechał i ona do niego. Mnie samymu ojcu serce się śmiało z radości z te tak rodzinne scyny. Był on też ponad wszystko przywiązany do swej ziemi. Za to on wszystkam miłość miał do mnie, tego, który był prznaczony dalej włodarzyć jego ziemią ulubienicą, która już przed nim żywiła jedynastu Bożków. Dziś myśląc o moim śp. ojcu gryzie mnie sumienie z wątpliwości czy ja też dobrze zrobiłem, stawiając w przód krew, a po tym ziemię? Dla ojca ziemia była wszytko, dla mnie krew, krew to ród, język, narodowość, serce i te wartości uważałem na równo z ziemią. A język, naród były bardziej zagrożone, za to trzeba było stanąć do walki w ich obronie, co też zrobiłem bez wahania. Rezultat tej walki - mój dzisiejszy los wygnańca, a jeszcze gorszy los moje rodziny - niewola...
Wierzę w Boga
Wierzę w Boga sprawiedliwego i wszechmogącego, tego samego, który mnie tylekroć razy miał w opiece; wierzę za to, że on wie najlepszy, dlaczego taki a nie inny los przeznaczył mnie i moi rodzinie. W jego rękach jest los każdego i on najlepi wie, jak nami dysponować. Taką to wiarą żyli spędzali żywot moi przodkowe, taką samą wiarą i ja poręczam Bogu mój i rodziny los. Niech się tak stanie wola Boża.
Opis roku 1920-go zakończyłym śmiercią i wspomnieniem o moim ojcu. Gdy już położyłem zeszyt z ręki, aby zasnąć, po ciemku rozmyślam o moim ojcu i tu wspomina mi się, że to właśnie dziś jego urodziny. Dziwny traf, że dziś myślam o nim więcy jak innym razym i opis śmierci kończę właśnie o godz. 2 rano 8.X.1941 r. w jego 81 urodziny w dalekim Londynie.
Ryszard Kincel
Najnowsze komentarze