Czwartek, 26 grudnia 2024

imieniny: Szczepana, Dionizego

RSS

Czekając na człowieka

03.04.2002 00:00
120 km w jedną stronę, w drugą 220 km. Tyle musi pokonać ks. Krzysztof Goik jeśli chce dostać się do kolejnej parafii. Synek z Radlina nie narzeka jednak, jest przecież misjonarzem w Krasnodarze, a to wymaga dużej wytrzymałości. Nie tylko duchowej, ale i fizycznej. Jego dekanat, w którym znajduje się pięć parafii, jest wielkości... Polski.

Krasnodar to milionowe miasto, położone na południu Rosji w pobliżu Morza Czarnego i Azowskiego. Większość ludzi żyje tam na granicy ubóstwa, nie mając żadnych środków utrzymania, ani zabezpieczeń ze strony państwa. Z trudem przychodzi im wiązać koniec z końcem. Moja parafia, choć obszarowo dość pokaźna, liczy około 130 - 150 osób. W niedzielę odprawiane są dwie msze św., na które przychodzi ok. 100 osób. W 70 % są to Ormianie - młode wielodzietne rodziny, następnie Polacy, Rosjanie, jedna liczna rodzina niemiecka, jedna rodzina aryjska, Kenijczyk i Zambijczyk. Na msze w tygodniu przychodzi o wiele mniej osób: 4 - 7 - mówi ks. Krzysztof Goik.
 
Wcześniej w parafii tej, przez 10 lat, pracował ks. Andrzej Morawski, który wybudował kościół i probostwo. Planuję pozostać tu przez trzy, może pięć lat. Oprócz nauczania, moim obowiązkiem jest także dbanie o kościół. Kiedy padał śnieg, to wstawałem wcześniej, by odśnieżyć dojście do kościoła, sam też robię sobie zakupy, sprzątam. Moja praca duszpasterska posiada bardzo indywidualny charakter, każdy człowiek jest na wagę złota. Ludzie przychodzą z pytaniami i po prostu na rozmowę. Często chcą się przygotować do pierwszej komunii, chrztu, czy ślubu. Moim zadaniem jest być i czekać na ludzi - tłumaczy. Moją żelazną zasadą jest by ktoś zawsze był na probostwie, bo ludzie czasem pokonują nawet 100 km, by przyjechać na rozmowę i rzeczą nieludzką byłoby, gdyby drzwi zastali zamknięte.
 
Praca misjonarza nie ogranicza się jednak tylko do siedzenia na probostwie, czasem trzeba odwiedzić chorego lub zastąpić księdza w okolicznej parafii, a sam dojazd zajmuje kilka godzin, dlatego ksiądz, za pomoc, zaproponował studentowi pierwszego roku medycyny pokój. Ma na imię Stiven, a właściwie Stefano. Pochodzi z katolickiej rodziny z Zambii. Zawsze rano był na mszy. Kilka razy zaproponowałem mu posiłek, ale zawsze odpowiadał, że już jadł, więc kiedyś zapytałem go - jak często ty jesz? On odpowiedział - raz dziennie. Nawet teraz, kiedy razem mieszkamy, on jada osobno, razem ze swoimi kolegami, mają swoje przyzwyczajenia, specjalne potrawy. Czasem kilka jabłek to ich dzienny posiłek - tak o swym przyjacielu opowiada ks. Krzysztof. Drugą osobą, z którą ksiądz nawiązał bliski kontakt, jest Bruce, Hindus. Trzy lata temu nawrócił się, wcześniej trochę hulał, a teraz jest bardzo świadomy swej wiary. Jeden dzień w tygodniu, sobotę, poświęca na pracę przy kościele, np. zbiera liście, odśnieża drogi. To jego znak odpowiedzialności za parafię, robi to dobrowolnie - mówi ks. K. Goik. Kiedy zdecydowałem się na wyjazd wiedziałem, że moje życie całkiem się zmieni. Język rosyjski znałem tylko ze szkoły. Mój ojciec powiedział do mnie - „Najgorsze jest to, że mój syn będzie mówił po rosyjsku”. Tata miał pewne uprzedzenia jeszcze z czasów wojny, ale teraz zmienił zdanie.
 
Przygód nie brakowało od samego początku. Na miejscu nie było bowiem nikogo, kto wprowadziłby przybysza w nowe zwyczaje, stąd wynikło wiele zabawnych sytuacji. Ciekawa była zwłaszcza wizyta w domu Ormian. Oni sami nakładają pokarm na talerz, nie pytają, czy ktoś chce czy nie. Kiedy wszystko zjadłem, oni znów bez pytania dołożyli mi jedzenia, kiedy powtórzyło się to już po raz trzeci, stwierdziłem, że już więcej nie mogę zjeść i zostawiłem część na talerzu. Wtedy przestali dokładać. Myślałem, że pęknę z przejedzenia - wspomina. Gdy bliżej poznałem zwyczaje Ormian, dowiedziałem się, że jeżeli gość zostawia pusty talerz, to jest głodny i trzeba mu dołożyć, a kiedy pozostawi coś na talerzu, jest syty. Gościnność ormiańska nie pozwala wypuścić gościa z pustym żołądkiem. Z Ormianami jest związana także inna historia, kiedy to przywieźli do kościoła żywego baranka i chcieli go złożyć w ofierze za uratowanie życia swego towarzysza. Baranka chcieli zabić, a krwią wymalować futryny drzwi. Nie zgodziłem się na to, więc w ramach dziękczynienia wędrowali kilka razy z barankiem wokół kościoła. Wyglądało to zabawnie, jedni go ciągnęli, drudzy pchali, a uparte zwierzątko nie chciało iść. Jednak zgodnie z obietnicą następnego ranka przywieźli mi mięso z barana.
 
Jak mówi, Polskę postrzegają jako święty kraj, bo tyle ludzi chodzi tu do kościoła. Dla tamtejszych mieszkańców jest rzeczą niewyobrażalną, że w dużym mieście może być kilkanaście, czy nawet więcej parafii.
 
Święta wielkanocne obchodzone są tu bardzo podobnie jak w Polsce. Nie ma jednak tradycji święconego jajka, czy śmigusa dyngusa. Za to wielki post jest obchodzony o wiele bardziej rygorystycznie. Większość parafian nie je wtedy w ogóle mięsa, a w środę i piątek spożywają tylko chleb i wodę. Ja nie tylko ich nauczam, ja też ciągle się od nich czegoś uczę, głównie prostoty życia - tłumaczy. Choć jestem tam dopiero kilka miesięcy, to kiedy ich opuściłem, czuję jak bardzo mi ich brakuje. Czuję się odpowiedzialny za tamtą parafię, za tych ludzi.

Beata Palpuchowska

  • Numer: 14 (522)
  • Data wydania: 03.04.02