Wspólnota AA zrujnowała mi picie
Pierwszy raz zetknął się z alkoholem, kiedy był ministrantem, a było to jeszcze w szkole podstawowej. Podkradał wówczas księdzu wino mszalne. Po jakimś czasie postanowił napić się czegoś mocniejszego i już jako uczeń siódmej klasy zdecydował sie wraz z kolegami na butelkę wódkę. Oczywiście, sięgał po zakazany dla niego owoc tak umiejętnie, że rodzice niczego nie podejrzewali. Zresztą jak tu podejrzewać wzorowego ucznia z dobrej rodziny, który nigdy nie sprawiał kłopotów wychowawczych.
Jako nastolatek wyjechał na wakacje do jednej wsi w Kieleckiem. Tam zasmakował bimbru, którego napił się z wujkiem. Poważnie się wtedy upił, jednak i tym razem mu się upiekło, bo ciotka obiecała, że nie poskarży o tym matce. Ale kiedyś musiało się wszystko wydać. A stało się to, kiedy miał 17 lat. Dostał od rodziców lanie, z którego nic sobie nie robił, ponieważ już następnego dnia, wraz z grupką swoich kolegów poszedł się upić.
Potem, już w dorosłym życiu, alkohol był nieodzownym trunkiem na jego stole. Z byle okazji brał kieliszek i czy to w samotności, czy z kolegami, pił, ile mógł. Pierwszą wypłatę, którą przyniósł, oczywiście, według tradycji musiał przepić. Kiedy poszedł do wojska trafiła mu się dobra fucha gońca i pisarza przy dowódcy dywizjonu, co dawało mu „przepustkę alarmową”, a tym samym możliwość opuszczania terenu jednostki. Cieszył się on i cieszyli się koledzy, bo mógł regularnie dostarczać butelki na nocne libacje. Tam, w jednostce, pił coraz więcej, co sprawiało, że poczuł większe zapotrzebowanie na ten trunek.
Po wyjściu z wojska wrócił do domu. Rozpoczął pracę, a i tam zaczął mieć kłopoty z opanowaniem własnej słabości do alkoholu. Pracodawcy i rodzice zwracali mu uwagi, ale nic sobie z nich nie robił, bo jak twierdzi, nie pił tak, żeby paść. Jak zaznacza, w domu zawsze starał się być układnym synem, jednak na zabawach i w knajpach coraz częściej szukał zaczepki. Jak zaznacza, nigdy nie miał do czynienia z policją, jednak wśród znajomych i lokalnej społeczności był uważany za człowieka, który pierwszy musiał rozgonić zabawę.
Po śmierci ojca w 1977 r. wyjechał do Mysłowic w poszukiwaniu pracy. Nie miałem odwagi gnębić matki. Chciałem mieć komfort picia i wyjechałem, żeby matka na to nie patrzyła - tłumaczy.
Tak też zaczęło się zapijanie w hotelach robotniczych. W ciągu kilku lat przenoszenia się z miejsca na miejsce „zaliczył” szesnaście zakładów pracy. W 1984 r. trafił po raz pierwszy na odwyk do Toszka. Jak twierdzi, zmusił go do tego pracodawca, który zagroził, że jeśli nie przyniesie po trzech miesiącach dokumentu ukończenia terapii odwykowej, zostanie zwolniony. W ośrodku spędził ten okres pełniąc funkcję zastępcy oddziałowej. Był tam znany jako „Prezes”, nawiązując przy okazji nowe znajomości. Wszczepiono mu wówczas pod łopatkę „wszywkę” z dwunastoma tabletkami. Oznaczało to, że przez najbliższy rok nie może wypić ani kropelki, bo mogłoby się to dla niego źle skończyć. Jak mówi, pierwszej „wszywki” nie zapił. Jednak czekał na ten dzień, kiedy po upływie roku będzie mógł napić się do syta. Regularnie też odkładał jakąś „sumkę”, by później wystarczyło na alkohol. Jak twierdzi, w tym czasie starał się „pić na sucho”. Razem z kolegami wychodził do knajpy, by tam w swoim starym towarzystwie napić się w kuflu nie piwa, lecz oranżady.
Kiedy zakończył się okres rocznej abstynencji, zaczął od najmniejszego kieliszka. Potem było już więcej i więcej, bo miał już w barku spory zapas butelek, które trzeba było jak najszybciej opróżnić. Nie miałem wtedy kontaktu z nikim, kto nie pił, albo przestał pić. Byłem też kawalerem, więc nie miałem żadnej motywacji. A na odwyk chodziłem, żeby go zaliczyć i mieć świstek dla pracodawcy, że się oczyściłem - tłumaczy. Zdarzało się, że wpadał nawet w sześciodniowe cykle, kiedy nie mógł utrzymać się na nogach. Z matką nadal nie utrzymywał kontaktu, by nie robić jej przykrości.
Potem znowu wyjechał do Toszka. Kiedy człowiek spał na melinie, robił taki numer, że pił aż nogi odmawiały posłuszeństwa i opowiadał lekarzom, że śnią mu się pająki. Lekarz dyżurny wysyłał wtedy karetkę do Toszka - opowiada. Jak twierdzi, chciał tam wypocząć i przyrobić sobie jako „Prezes”.
Po zakończeniu trzymiesięcznego odwyku, który traktował jak urlop, zaczął pić coraz więcej „wynalazków”. Z załatwieniem wódki było wówczas coraz więcej problemów, więc musiał zadowolić się denaturatem, kroplami żołądkowymi, lekami na spirytusie i polskimi perfumami. Jak twierdził - I wódka i „wynalazki” jednakowo kopią.
Na odwyk trafiał czterokrotnie. Za piątym razem, jak zaznacza, przestał pić. W 1987 r. otrzymał drugą „wszywkę”. Ale, niestety, tę już zapił. Aby uniknąć niebezpieczeństwa, znalazł sposoby, by poradzić sobie z tym problemem wszytym pod łopatką. Trzy lata później zaczął sypiać na dworcu PKP w Wodzisławiu Śląskim. Jednak bardzo szybko przegonili go stamtąd sokiści. Potem trafił na dworzec PKS, gdzie przypomniało mu się, że mógłby przecież przezimować w ośrodku w Gorzycach i wsiadł do pierwszego lepszego autobusu jadącego w tamte strony. Po dwóch miesiącach pobytu w tamtejszym ośrodku terapeuta - niepijący alkoholik opowiedział mu swój „piciorys” i w jego sercu, jak to określił, zrodziła się pozytywna zazdrość. Doszedłem do wniosku, że skoro on potrafił wyjść z nałogu, dlaczego ja nie mogę - oznajmił. Tak rozpoczęło się jego „normalne” życie. Zaczął uczęszczać na spotkania do raciborskiego Klubu Anonimowych Alkoholików „Helios”. W rocznicę daty, kiedy ostatni raz sięgnął po alkohol, jego matka wysłała list z podziękowaniem dla jego terapeutów i przyjaciół z klubu. Oto treść: „W pierwszych słowach mojego listu pozdrawiam wszystkich słowami Szczęść Wam Boże. Dziękuję Wam serdecznie za uratowanie mojego kochanego syna z tej strasznej choroby, która nazywa się alkohol. Dzięki Bogu i Matce Najświętszej, do której modliłam się w dzień, a nawet i w nocy, i Wam drodzy Państwo, mój syn odzyskał zdrowie i rozum i stał się normalnym człowiekiem. Żyje, pracuje, pamięta, gdzie jest dom rodzinny, do którego często wraca, gdzie mieszka mama, brat z rodziną, gdzie jest grób taty, gdzie krewni i znajomi. (...) Cieszą się sąsiedzi, a nawet zazdroszczą, bo syn przyjeżdża czysty, ubrany, przywozi prezenty dla mnie i pieniądze, pisze listy, które z radością cała rodzina czyta. Dziękuję serdecznie wszystkim za pomoc w przygotowaniu pierwszej rocznicy, którą obchodził w lutym i wszystkich serdecznie pozdrawiam. Nie mogłam mówić, bo łzy mnie dławiły. Często w rodzinie wspominamy przeżycie i wszystkim płyną łzy, ale są to łzy radości, bo odzyskaliśmy człowieka, który był zagubiony. Gdy w kościele śpiewano pieśń, w której słowa są „wróć synu, wróć z daleka, bo na ciebie ojciec czeka” to ja w myśli śpiewałam, że matka czeka i wreszcie wrócił mój syn zdrowy i trzeźwy. To radość, której nie da się opisać. (...) Dużo zdrowia, radości i błogosławieństwa Bożego w Nowym Roku 1992 przesyła mama E. z Magdą i całą rodziną.”
Jak twierdzi, przyznanie się do tego, że jest się alkoholikiem to jak ponowne narodzenie się. Rozpoczął sumienną pracę nad sobą, ożenił się i regularnie uczestniczy w spotkaniach AA. Wierzę w to, co robię, wierzę w drugiego alkoholika i zacząłem poznawać siebie. Najtrudniej jest powiedzieć: „Mam na imię... i jestem alkoholikiem”. Niektórzy do końca nie rozumieją sensu tych słów. Inni mogą określać mnie alkoholikiem. Tu chodzi o to, by samemu tak się określić, a to jest bardzo trudne - tłumaczy. Jak twierdzi jego żona, zdecydowała się z nim związać, ponieważ problem alkoholu jest już dla niego zamknięty - Włożył go do worka, i położył na szafie. Nie boję się, że znowu zacznie pić. Miałam już do czynienia z alkoholikami pijącymi i niepijącymi. Nikt tak trzeźwo nie myślał o życiu jak on- dodaje żona.
E.Wa
Najnowsze komentarze