Czwartek, 26 grudnia 2024

imieniny: Szczepana, Dionizego

RSS

Londyńskie pamiętniki Arki Bożka (16)

13.03.2002 00:00

W lecie 1920 r. było też na Śląsku II powstanie śląskie. Nas, okolicy Raciborza, ono nie dosięgło. Ustalono to już tam w przemyśle przez to, że przyjęto warunek W. Korfantego (przeprowadzenia reformy policji na Śląsku. Kiedy przed tym powstaniem tak zwana Schutzpolizei składała się wyłącznie z Niemców i to jeszcze jakich - najgorszych łazików nazbieranych z całych Niemiec z szeregów zredukowanych pruskich podoficerów, to po II powstaniu składać się powinna parytetycznie, pół na pół. Nazwano jom „Apo”, Abstimmungspolizei. Ta zmiana to trochę ulżyła, pomimo to były i pozostały trudności. Niemcy robili różne siuchty i szmugel przez to, że ponieważ u nas brak było „odpowiedniego materiału ludzkiego” na policjanta, to oni robili Polaków na „oko” i na „Papierze”, aby mieć swoich pod każdym względem.
 
Dużo było różnych zdarzeń, o których w czasach mniej burzliwych i mniej ciekawych można by pisywać całe książki, to jednak my spółcześnicy takiego epokowego wieku prędko o tym zapominamy i mniej uwagi dziś się zwraca na bardzo ważne wydarzenia, jak to za czasów naszych dziadków albo nawet ojców.
 
Przykład: gdy byłym małem chłopakiem, to co rok przy darciu pierza w długie zimowe wieczory, opowiadano zdarzające się raz kiedyś w wiosce zdarzenia, że tam gdoś kogoś zabieł i jak tegoż ścieni na podwórzu więziennym w Raciborzu. Co rok to z większom zgrozom mówiono o wojnach starego Fritza z Marią Teresą. Jak to u Prusaków dwa Bożkowie, którzy służyli w armii austriackiej, w zimie się szmuglowali w cywilnym ubraniu do Markowic i za to z zymsty, że pruskie żołdaki kochankam jednego z nich z młyna bodkowskiego tak dalego doprowadzili, że po tym była już „gmińsko”, to jest „dla każdego”, tym Prusakom łby rozwalili i topieli pod lód w przyramblach. Za co ich powieszono na goło. Tych na zolytach pozabijanych pruskich frajerów, to co rok była inna liczba w wieczornych opowiadaniach przy pierzu.
 
Dalej, jak śp. Anton Popa zabieł pod „Gojnicom” siekierom Żyda z piniądzami, i jak jemu głowę ścięto. Jak zamordowano Franca Cyfkę z żoną i jak się dwa mordercy, których ścięto, sami zdradzili. Jak mój wuj Hanys w Raciborzu po pijanymu zrzucieł policjanta z oderniego mostu do Odry i tyn się utopieł. Jak Cionaka po pijanymu powiesioł na gałęzi w lesie za wioską dwóch chłopaków po dwa i cztery lata.
 
Sam pamiętam jak przy napadzie na wujkowe mieszkanie bandy Sternikla, do której należał i znany kłusowinik Kies z Rybnickich Zwonowic, Kasper Sławik zabioł łopatom Kiesia przez rozłupienie mu głowy. Pamiętam drugi napad na mieszkanie i młyn tegoż ujka te same bandy z udziałem samego Sternikla, w celu wymordowania rodziny ujka z zymsty, że Kasper zabioł kompla Kiesia. A tu Sterniklowi się nie udało, który sam został tak ciężko okaliczony wujkowom kosą na sztorc, że policja chnet po tym złapała go w Brandenburgii.
 
Jako dziecku zawdy mi gąsia skóra na grzbiet wyłaziła, gdy opowiadano o Eliaszu, Pistulce i Sobzyku, tych śląskich Klimczokach. Tak samo chłopaki czy dziewczyny się tym emocjonowały dla zabicia własnych nudów i wiecznej „jednakowości” spowodowanej na wiosce w zimowy porze. Wtedy nie było ani kina, radia, ani teatrów i bibliotek. Na wiosce czytaniem nie bardzo się tamgdoś zajmował, a ni też nie było co czytać. Pamiętam, że mieliśmy „Żywot” wszystkich świętych, który babcia potrafiła czytać wieczorym po ciemku bez lampy i świece. Naturalnie, że nie czytała, tylko deklamowała wiernie z pamięci, trzymając go otwarty i na prawdziwych stronicach.
 
Z literatury była „Królowa Saba”, „Genowefa”, „Rinaldo Rinaldini” i parę innych tytułów książek w morawskim i polskim języku już nie wywietrzałych z pamięci. Babcia wolała czytać po morawsku  a ja rozumiałem za dziecka obie mowy na równi, jak po polsku, tak po morawsku. Tak samo modlić wprzód nauczyłem się od babci po morawsku „Ojcze nasz” i „Zdrowaś”, a gdy ona zmarła, matka uczyła mnie modlić się po polsku.
 
Tak, nienaturalna śmierć ludzka była na wiosce jeszcze na całe lata synsacjom w pełnym uroku, trwającą całe pokolenia i nic nie traciła aktualności. A jak za nasze epoki? Właśnie w 1919 zaszły aż dwa mordy i w 1920 tak samo dwa, które jednak niedługo tkwiły w pamięciach. Lud się nawet nie bardzo tym przerażał. Było to po wielkiej wojnie 1914-18, świat po prostu zdziczał.
 
Było to w styczniu, zdaje mi się, że już w piewszy części pisałem o tym, że nie chcam tego powtarzać, że podczas bijatyki na zabawie weselny zabito brata „pana młodego”, który świeżo powrócił z wojska po pięciu latach służby i trzy razy ranny. Do bitwy przyszło naturalnie o dziewuchę. Wysunięto ich z sali do sieni i stąd do podwórza, gdzie zabito go sztachetą z płota. Niemało hałasu, wszystko wyleciało na podwórze, gdzie zabity leżał we własny krwi i z rozbitą czaszką. Cóż robić, szkoda zabawy weselny, tych zabaw nie było aż przez cztery lata wojny. No tak, szkoda Zeflika Zgaślika, ale cóż robić, stało się. Miał szczęście, że go nie zabito przez cztery lata wojny, choć cały czas z małymi przerwami, w których leżał jako ranny w szpitalu, bywał na froncie francuskim w przednich okopach; bydzie choć leżał wśród swoich na naszym cmentarzu.
 
To mu choć mo gdo na zaduszki na grobie oświecić, a tam we Francji żadyn by tam o Zefliku nie pamiętał. Ani by tam żadyn za niego nie porzykoł „Ojczy nasz”. Bo jak człowiek tam kajś daleko leży, to się prędzy zapomni, a tu to jednak roz za czas to tam człowiek niekiedy w kościele i jakiś „Ojczy nasz” zbabla. Żol mi go i szkoda go. Dobrze, że już Mamulka nie żyjom, bo oni jeim Zefliczkowi najbardzi przali (lubiła go matka), byliby się bidaczka napłakali. Szkoda go jest. Ale pójdzie do żolu, bo szkoda tracić czasu, bo chnet bydzie feierant (koniec) i niewieleśmy mieli z tańcówki.
 
To mniej więcy świeże słowa szwagierki żony brata zabitego. Pan młody z paroma chłopami zawieźli go na kaczmarzym wózku do palice (kostnice) no i wracano do kaczmy na tańcówkę. Ja będąc wtedy jeszcze w wojsku, przyjeżdżając do domu na urlop, idąc z pociągu 12-go (o godz. 12), widzę w sali światło i słyszę muzykę, więc po drodze idę do kaczmy. Obstają mnie komplowie i opowiadajom mi to, co się stało. Nie zauważyłem żadnego jakiegoś wrażenia na dopiero świeżą śmiercią. Wybaczcie wy, którzy byście mnie chcieli zarzucić surowość, gdy wam przyznam, że i ja nic takiego nie odczuwałem. Żol mi było Zeflika, bo to był dobry kompel, choć starszy ode mnie trzy czy nawet cztery lata.
 
Niewieli więcy odczułem, gdy się tego samego wieczoru dowiedziałem, że mój bardzo dobry kolega dopiero tydzień czy nawet parę dni tymu zabił swoją narzeczonam Monikam. Moim, tak moim własnym sztyletym, który miałem w mieszkaniu i wisiał na ścianie jako pamiątka z Francji, który sobie wypożyczył od moje żony, zaźgał narzeczoną i sam znikł bez śladu.
 
W czasach późnijszych, niby latach 1921-22-23-24, to już śmierć choćby najgwałtowiejsza nie potrafiła wzruszyć człowieka. Tyle się widziało mordów i nieboszczyków, że trudno po tym jeszcze mieć respekt przed majestatem śmierci, jak to zwą poeci.Za to w 1920 r. jeszcze tyle mam do zanotownia, jak cały tydzień musiałem przebywać w raciborskim więzieniu i to też z powodu takie głupie bijatyki z politycznym namaszczeniem. Ale to nic, zabitych nie było, a krew nie bieda u podrostków i młodych ludzi. Chciano nam niby rozkurzyć wiec w Szonowicach i Ponięciciach. My się o tym na czas dowiedzieli, no i jednych się naprzód posłało, a drugich wtedy, kiedy ci pierwsi byli już w bijatyce. No i przy tych drugich i mnie tam widziano. Za to sicher ist sicher i mnie niewinnego też potrzymali, choć wtedy byłem świadkiem tylko przypadkiem.
 
Na interwnecję Le Ronda po tygodniu rozpuszczono nas wszystkich, bo niby wszyscy jeszcze byli w szpitalu.

Opracowanie R. K.

  • Numer: 11 (519)
  • Data wydania: 13.03.02