Wtorek, 19 listopada 2024

imieniny: Elżbiety, Seweryny, Salomei

RSS

Londyńskie pamiętniki Arki Bożka (15)

06.03.2002 00:00

Spomina mi się, że parę tygodni przed plebiscytym było u mnie w domu kilku biesiadników i tak powstał dysput, że przecież w łonie matki lepi, jak u macochy. Był też wtedy u nas gospodarz Franc Badura, którego ani rusz nie szło przerobić na Polaka i to z tej prostej przyczyny, bo miał młodszego brata, Augusta, który to już od czasów przedwojennych był w Towarzystwie Polskim. Ponieważ ci bracia nie mogli się zgodzić, był Niemcym. I to na wyraźnie tęsknoty za Matką Polską, powiada: „Ażeby was ta matka wasza nie przycisła tak do swego serca, co wam polecą krwawe łzy z oczu. Tam w Polsce bieda, u nas dobrobyt i oblezą was ci panowie z Galicji jak szarańcza i pozostaniecie dalej tymi głupkami, coście byli. Ja się po polsku modlam, spowiadam i godom, a u Niemca żyjąc dobrze się mam, za to bez powodu nie będam się stawioł. Jest Niemiec, jestym i ja Niemiec, bydzie Polska, bydam i ja Polakiem. Nie myślam głową muru rozbijać”.
 
Cytujam to dlatego, bo to było dla nas to najniebezpieczniejsze, bo tak myślała olbrzymia większość Ślązaków. Za to z tego można wywnioskować, jak trudna była ta nasza praca. A w miarę tego jak po wojnie podrastało na skrzydłach orła czarnego (Niemca), tak tyn lud, który koniec 1918 r. - początek 1919 r. byłby wszystko poświęcioł, aby od Niemca się oderwał, tak on już wtedy zobojętniał. Samiśmy robili, cośmy mogli, była to jednak walka „Don Kiszota”! Do tego, kiedy Niemcy na Śląsku mieli wszystko w swoich rękach, jak władzę, administrację, szkołę, policję, pocztę, kolej i co najważniejsze, przewagę księży. Lekarzy 90% Niemców.
 
Składy i kupcy 90% Niemców. Fabryki, kopalnie wyłącznie w rękach Niemców. Został jedynie tyn nasz lud polski i to przeważnie na wioskach, bo miasta były zgermanizowane.
 
Kiedy Niemcy sprowadzali z całych Niemiec najsprytniejszych agitatorów, różnych rabusi, Femy i Landsknechty różne, systematycznie ich szkoląc do zadań, to do nas zjechała się taka zjedz, że pożałuj się Boże, bo więcy oni zepsuli, aniżeli naprawili. Zamiast zdobywać, do reszty odrażali ludzi. Trudno mi o tym pisać nawet dziś po tylu latach, latach goryczy. Nie chcę już nawet wymieniać szczegółową forsę, którą operowali Niemcy i którą przesłała Polska, bo to śmieszne, jeżeli nie tragiczne. Można z tego najlepiej wywnioskować stosunek do powstań: Niemcy szarymu
żołnierzowi w ich Selbstschutzie płacili 65 marek dziennej gaży, poza całodziennym wyżywieniem i ubraniem. Powstaniec zaś otrzymywał 10 marek i to bez ubrania. Tak wszystko można określić tym miernikiem 65 do 10, co świadczy o wysiłkach jakie Niemcy w porównaniu do Polski włożyli w plebiscyt na Śląsku.
 
Pomimo wszystkiego to doprawdy cud nieopisany i nie do pojęcia prostym mózgiem, że tyle polskich głosów zdobyło się na Śląsku za Polską w plebiscyt 20.III.1921 r. Dużo w tej walce prowadzonej sprężyście na „europejski sposób”, do tych rezultatów, przyczyniły się organizacje jak kółka rolnicze i zjednoczenie zawodowe. Też dzięki temu, że W. Korfanty miał w swych rękach całokształt te roboty plebiscytowe, a nie jakiś zgangrenowany szlachcic pokroju azjatyckiego. Mieliśmy doświadczenia na jedyny dziedzinie, to jest tej sławetnej IIki, kliki legionowej na czele z Miedzińskim, bardzo, bardzo przykre. To był przedsmak tego, co czekało Śląsk. Ta klika zrobiła z Śląska swą domenę i protektorat. I tu nie można milczeć ani taić tej plamy przed historią.
 
W styczniu 1920 r. zostałem sekretarzym zarządu Kółka Rolniczego w Markowicach i jako ławnik członkiem Zarządu Powiatowego. W lutym założyliśmy w Raciborzu „Rolnika”, spółkę sprzedaży i zakupu płodów rolnych, pasz i nawozów sztucznych. Mnie wybrano na pierwszym walnym zebraniu członkiem Rady Nadzorczej. I ja na tym polu pracy społeczne miałem pełne ręce pracy. Jeździłem z kilkoma kolegami po polskich wiecach jako ich ochrona. Nie raz, nawet bardzo często tak mi się zdarzyło, że przyjeżdżając jako straż dla referenta, sam musiałem referować, bo referent absolutnie się na nic nie nadawał i tylko psuł. Jednego razu miałem takie zajście z pewnym profesorem z Lwowa, który ani rusz nie chciał zrozumieć, że lud go nie rozumie, pomimo że ludzie hurnym podczas jego referatu opuszczali salę. Gdy zaś ja na dworze przed karczmom ropoczyłem gadać po śląsku, po naszymu, tak jak lud tego chciał i gdy powiadam, że musimy przeprowadzić reformę rolną i wygonić niemieckich obszarników, to histerycznie okrzykami mi przerywał, krzycząc: „Nie wierzajacie jemu, bo to bolszewik. Polska szanuje własność panów, nie pozwoli kraść majątków rolnych”.
 
Zbyteczne to może nawet pisać, że „wagonym pieronów” na niego wysutym tłomacząc, że wprzód ci panowie skradli te ziemie ludowi polskiemu na Śląsku. To tyn „pieron” krzyczy dalej: „to nieprawda, oni nabyli tę ziemię wolą Bożą”. Długo nie krzyczał, bo go moi chłopcy złapali za tyłek i wpakowali do przyczepki mego motocykla, przy czym bez kuksów się nie obeszło i wywieziono „bratka” za wioskę w kierunku Raciborza, do którego jakie 4 km musiał deptać pieszo po nogach, a ja wsiadając do nawróconego motocykla musiałem w następny wiosce gadać za tego pana „Profesora”. Miałem z tego kłopot, bo to był rzekomo jakiś „wpływowy” człowiek z kraju i tyn mnie tak obszmarował, że za to było niemało kłopotów.
 
To jedyny taki kwiateczek, a mógłbym opisać całe ich tuziny. Jedyn może opiszę, było to w Babicach w raciborskim. Podczas referatu co trzecie słowo referent plecie „Panie i Panowie”. Jakie dwadzieścia minut potulna publiczność słucha cierpliwie myśląc: a może tam gdzieś w tyle sali bedą jacyś panowie i panie. Kiedy już tego państwa za dużo było, ciekawi się tam jakoś gosposia, jak to u bab zawdy wielka ciekawość, dźwiga się nieśmiało z miejsca, głowę obraca w tył, patrzy ciekawie, gdzie to te panie i panowie. A tu nikogo nie ma poza ludym z wioski. Nie ma ani jakiegoś państwa z miasta, ani pana szandara, ani fojta, rektora lub pana faroża i niechcący wylatuje kobiecie z gęby, „ale panoczku, kaj to mocie tych panów i panie, przecież ich tu nie ma na sali”? A gdy on zdziwiony odpowiada, „ale dyć to do pani mówię”, kobieta (to była gustla Jarkowa, znana pyskula w okolicy) mówi: „czy to łoni panoczku tak źle widzą, że nie poznajom, że jo to prosto baba ze wsi, a nie tam jakaś pani? Niech nie plecą to dołokoła, bo mojemu starymu jak dołokoła bydą godać Panie, to jutro się nie bydzie tyn bestyjek ani za swoje chcioł chytać”. Dobra to była Polka, znana w wiosce i szanowana.
 
Kiedy poszedłym do nia i powiadam „Gustla [zamknijcie?] te tam Waszam jadaczkam na chwilam a nie przerywejcie tam tymu referyntowi, Pierona opłaciła mi się ta dobra intyncyjo, opłaciła. Dostołech pyskówkam nie bele jakom. „Dziś pieroński mądrala, mnie tu taki diabli markowian (bo jestym z Markowic parafialne wioski) chce Vorschrifta robić jak tu tymu ślimokowi na rozum powiem, że nas za błozna nie mo mieć z tymi panam, a przywitej ludzi jak pudom z kościoła smarkaty giździe stodiobelski.
 
Prosta rzecz, ludzi to piękne tytułowanie raziło, bo u chłopa na Śląsku, to panowie nie bardzo stali w wielkim szacunku. To nie ma co, „Pańska służba na zającu jeździ”, to nasze śląskie przysłowie. Panowie to czy fojt, czy rektor lub szandara, to pan na służbie, a nie swój chłop na własny roli; siedlok w południowy a gbur w północny części Śląska się nazywający a gospodarzym przez wszystkich tytułowany.
 
Było to piekło i to nie zawdy potrzebne, ale bardzo często szkodliwe. Nieraz żemśmy się wściekali, patrząc na to boleśnie i miłosiernie.

Opracownie R. K.

  • Numer: 10 (518)
  • Data wydania: 06.03.02