Wilk stepowy
Mając do czynienia z takimi postaciami naszego miasta jak Stanisław Różycki, istnieje obawa, żeby nie popaść w banał i nie zatrzeć choćby jednego, małego fragmentu jego bogatego życiorysu. Delikatnie oglądając się wstecz, warto więc jeszcze raz, właśnie teraz, przejść razem z nim 66 minionych lat życia.
Biednie, ale szczęśliwie
Urodził się w małej wiosce niedaleko Leżajska. Jak się okazało, życie w wielodzietnej rodzinie, z jedenaściorgiem rodzeństwa, w której na pierwszym miejscu była praca na roli, dało się młodemu Stasiowi mocno we znaki. Była to pierwsza, mocna szkoła przetrwania. Ale gdzieś w środku kiełkowały marzenia o wyrwaniu się do wielkiego świata, do nauki i tym samym innego rodzaju pracy. Kiedy wybuchła II wojna światowa, Staś miał cztery lata. Swoje dzieciństwo wspomina szczęśliwie. Czas okupacji był trudny tak pod względem nauki, jak i egzystencji. Naszym jedzeniem były ziemniaki, czarny chleb i kapusta. Pamiętam tak zwane „przednówki”, czyli czas od lutego do czerwca, czyli do pierwszych plonów, kiedy można było myśleć o świeżych warzywach i robieniu zapasów - opowiada pan Różycki. Dwa razy do roku, na święta, mieli jasny chleb, szynkę i zapiekany żółty ser. Na polu Staś pracował od szóstego roku życia. Nie było wtedy żadnego zmechanizowania. „Dniówka” kończyła się wieczorem, człowiek padał z nóg i nie było kiedy siąść do zeszytów. Każde wakacje spędzał na roli.
Przyszedł czas studiów. Młody Stanisław podjął naukę w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Krakowie na kierunku biologia, choć w planach miał ekonomię. Ubóstwo rodzinnego domu sprawiło, że był skazany na samego siebie, choć po wielu latach sam przyznaje, że był to wspaniały okres w jego życiu. O takim, a nie innym charakterze nauki zadecydowało, bez mała, jego wiejskie pochodzenie i związanie z przyrodą na zawsze. Okolice Tarnowa są do dzisiaj najczystszymi w kraju. Nie ma tam prawie wcale przemysłu, dzięki czemu powietrze i woda pozostały nieskażone. Ogromne połacie lasów z różnorodną roślinnością podświadomie zmusiły młodego adepta do naukowych poszukiwań. Zdrowie sprzyjało. Nigdy nie byłem chory, a po raz pierwszy do lekarza poszedłem po zaświadczenie potrzebne na studia - wspomina.
Drążenie wiedzy przeplatało się ze zdobywaniem środków do życia, a także ze służbą wojskową. Zawsze był czas, żeby pójść do Teatru Słowackiego. Kupowało się bilety za pół ceny do tak zwanej „jaskółki”, z której wszystko było widać. Dużo było z tego uciechy. Po dwóch latach Stanisław Różycki zdobył we Wrocławiu stopień oficera. Otarł się o propozycję pozostania w wojsku, ale ostatecznie wybrał zawód nauczyciela. Mając 22 lata rozpoczął pracę w szkole podstawowej w Nowej Soli, a w latach 1958 - 68, mieszkał i pracował w Kietrzu. Był już wtedy mężem Celestyny, którą poznał w „swoich stronach”. W Kietrzu urodziły się ich dwie córki Halina oraz Ewa. Uczył je pływać i jeździć na łyżwach, chcąc być dobrym ojcem.
Nowe miejsce, nowe troski i sukcesy
Z ogromną radością życia oraz poczuciem trafnego wyboru drogi życia, państwo Różyccy przenieśli się do Raciborza w 1968 r. Od tego momentu do dzisiaj, pan Stanisław jest zaangażowany w wychowanie i kształcenie młodych, śląskich umysłów. Przez 22 lata uczył w Liceum Medycznym, z którego też przeszedł na zasłużoną emeryturę. Ten okres swojej pracy wspomina ze szczególnym rozrzewnieniem. Wpierw była to szkoła asystentek pielęgniarskich, a z czasem można było zdać w niej maturę oraz uzyskać dyplom pielęgniarki. Pracowało się wspaniale. Młodzież, chcąca zdobyć ten szczególny fach, wyróżniała się osobistym i jakże ludzkim podejściem do człowieka - nie tylko chorego. Ogrom nauki, 6-dniowy tydzień pracy, wielość przedmiotów nie dawały jednak powodów do narzekań. Pan Różycki uczył w medyku biologii, przysposobienia obronnego, higieny oraz mikrobiologii. Kiedy leżał w szpitalu i zagrożone było jego życie po zwyczajnym, prostym zabiegu chirurgicznym, nie kto inny jak właśnie absolwentki medyka uratowały mu życie. Dziewczyny z medyka sadziły nawet drzewa, a do szpitala przychodzili pacjenci jak one odrabiały miesięczną praktykę - przywołuje z pamięci tamte chwile.
Bolesnych i tragicznych chwil nie brakowało w jego, na pozór sielskim, żywocie. Na początku lat osiemdziesiątych wraz ze stanem wojennym, przyszedł także na niego wyrok internowania. W marcu ’82 r. został skierowany do obozu w Zabrzu. Tam widział jak degradowano psychicznie młodych, a tydzień w tydzień kogoś nowego z podejrzeniem zawału serca odwoziła karetka pogotowia. Ten czas był wielką niepewnością i „praniem mózgu”. Tego się nie zapomina. W głowie pulsowało pytanie: „czy wywiozą nas do ZSRR czy w Bieszczady? Jak długo to potrwa?” Został zwieszony w obowiązkach zawodowych na osiem miesięcy. W dwa lata później stracił ukochaną córkę Ewę. Wydarzenie to zmieniło zacnego przyrodnika na zawsze. Pomimo wszystko nie narzeka, bo wie, że innych dotykają większe tragedie.
Przyroda - moje drugie życie
Mieszkając w Raciborzu dowiedział się o rezerwacie Łężczok, o lesie komunalnym Obora i tutejszych łąkach. Sukcesywnie dokonywał rozpoznawania obiektów przyrodniczych. Każdą wolną chwilę spędzał oznaczając rośliny i ekosystemy. Istnieją klucze, według których klasyfikuje się cechy danego okazu. Trzeba dobrze orientować się w anatomii i morfologii roślin, a więc w ich budowie zewnętrznej, jak i charakterystyce tkanek. Stanisław Różycki spędził setki godzin na samotnych wyprawach botaniczno-zoologicznych. Kiedy całkowicie oddał się tajnikom tej specjalistycznej wiedzy, postanowił wciągnąć w nią swoją młodzież. Rozpoczął więc przyrodnicze wycieczki do Łężczoka, Obory oraz Rezerwatu Stepowego Góra Gipsowa w Kietrzu. Oznaczał rośliny podając ich środowiskowe „Sitz im Leben”, czyli zakorzenienie, pochodzenie. Kiedyś Kazimiera Nejman - metodyczka z Wodzisławia, poprosiła o warsztaty plenerowe dla nauczycieli biologii z okręgów: raciborskiego, rybnickiego i wodzisławskiego. I tak się zaczęło. Ekologia stała się od dawna bliska panu Różyckiemu. Do rezerwatów i pobliskich lasów ruszyły szkolne wycieczki.
Gdybym nie był biologiem, zostałbym historykiem, ponieważ lubię zabytki, ale wybrałem dobrze i nie żałuję - mówi o sobie Stanisław Różycki. Można by zapytać ile wspólnego mają: cysterskie opactwo w Rudach, dąb szypułkowy w Łęższczoku i muzeum w Luwrze? Wszystkie obiekty powstały przed wiekami z ludzkiej inicjatywy wielkiego serca i wciąż zasilane są sokami życia, płynącymi wprost z ziemi albo z działalności człowieka.
Stanisław Różycki wraz z Janem Polakiem w 1992 r. zrealizowali trzyczęściowy film o Rezerwacie Łężczok. Intuicja została nagrodzona sukcesem. Rozprowadzono około 60 kompletów kaset wideo przede wszystkim do szkół. Obraz, nad którym pracowano od marca do listopada, obnażył zakamraki raciborskiej przyrody. Istniejący od 1957 r. rezerwat, obejmujący 400 hektarów, został w filmie podzielony na części: leśną, stawową i łąkową. Zauważono salwinię pływającą, czyli oryginalną, wodną, polską paproć. Zobrazowano kwitnienie czosnku niedźwiedziego - dzikiego, ale jadalnego. Przed ekranem za sprawą autorów można zachwycić się kwitnącymi przebiśniegami, dąbrówką i groszkiem wiosennym.
Co więcej, Stanisław Różycki brał dwa lata temu udział w corocznym sympozjum krajoznawczym Opawa - Opole. Opowiadał wtedy o rezerwacie Łężczok. Oprowadzał tam czeskich gości. Po raz drugi zabrał ich do Kietrza. Wystąpił w II. programie telewizji. Wspomina starania miasta sprzed 6 lat o utworzenie ogrodu botanicznego drzew i krzewów „Arboretum Bramy Morawskiej” w Oborze. Występują tam między innymi lilia złotogłów, skrzyp olbrzymi, storczyki czy kopytnik - objęte ochroną. 260 gatunków roślin zostanie w przyszłości ubogaconych okazami tropikalnymi i egzotycznymi. Las naturalny pozostanie, przybędzie natomiast roślin zielnych. Jest wiele miejsc, które czasem mijamy obojętnie, nie zauważając piękna roślinności: Aleja Orzechowa, czyli ul. Słowackiego, Aleja Lip w Głubczycach czy park w Rudach - wskazuje przyrodnik.
Jego zdaniem ekologia idzie w dobrym kierunku. Zauważa się postępujący wzrost oczyszczania środowiska. Miasto nasze, podłączone w większości do elektrociepłowni, szanuje nasze płuca. Nie tylko dzikie wysypiska śmieci bolą pana Różyckiego. Marnuje się szanse uzyskiwania surowców wtórnych. Wciąż pali się trawy na wiosnę czy jesienią, przez co tracą sadownicy i ogrodnicy. W rezerwatach wyrywa się na przykład storczyki, będące pod ochroną, które nie wyrastają przez kilka następnych lat. Kto o tym myśli?
Niepotrzeba autorytetu
Stanisław Różycki jest również wychowawcą młodzieży. Długoletnie bycie kuratorem ds. nieletnich, a także szkolne godziny wychowawcze stanowią dla niego odpowiedź na pytanie: czego brakuje młodym i gdzie znajduje się korzeń ich degradacji, brak potrzeby autorytetów, wzorców. Powszechny „tumiwisizm” może martwić doświadczonego pedagoga. Od 10 lat uczy w Zespole Szkół Społecznych. Na bieżąco stara się mierzyć siły na zamiary, dzielnie stając do zapasów z oporną i mającą swoje zdanie młodzieżą. Teraz przecież ona ma rację.
Jednym z większych osiągnięć pana Różyckiego było przygotowanie dziesięciu gablot dla szkolnej pracowni biologicznej. Jeden z sezonów poświęcił na zbieractwo poszczególnych eksponatów roślinnych i zwierzęcych. Wspomina pierwszy zielnik zrobiony w Gąskach nad morzem, wraz z Gabrielą Habrom - Rokosz. Tak to się zaczęło. Rowerem objechał całą Polskę, poznając inne przyrodnicze światy. Doceniony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski w 1990 r., doświadczony zakrętami życia, żyje w pełni.
A. Zimoń
Najnowsze komentarze