Polski rolnik na farmie w Kanadzie
Zawsze chciał być rolnikiem, ma to po dziadku, który podobnie, jak pradziadek uprawiał na swojej ziemi buraki, tytoń, zboża, trochę rzepaku i buraki pastewne dla bydła. Dzieciństwo Mateusza Rachwała pełne było dobrych wspomnień.
Jego dziadkowie prowadzili 7-hektarowe, tradycyjne gospodarstwo oraz hodowali osiem krów i kilka świń. Cała rodzina zjeżdżała do Nowej Wsi Głubczyckiej, aby im pomagać. Z sentymentem opowiada o miłości dziadka do koni. Podczas wykopków wszyscy na polu musieli pchać pełny ziemniaków wóz, a konie spokojnie stały z boku, bo dziadek uważał, że nie ma sensu ich męczyć i podpinać na taki kawałek.
– Bardzo mi się podobało to dawne rolnictwo z czasów PRL, wieś była taka swojska. I nie przeszkadzało mi, że mając sześć lat musiałem ścinać liście buraków czy paść krowy na łące – wspomina wcale niełatwy dla wiejskiego dziecka okres życia.
Zdarte kalosze
Pan Mateusz wybrał zawodową szkołę rolniczą w Głubczycach. Z tego powodu nawet stoczył kilka „bojów” z mamą, która chciała innej przyszłości dla syna. Ponieważ w domu nie było już gospodarstwa, po ukończeniu edukacji zdecydował się na wyjazd do Francji. – Pracowałem dla Holendra, który ożenił się z Polką. Zajmowali się produkcją mleka i szukali kogoś do pomocy z Polski. Propozycja spodobała mi się i pojechałem w „ciemno”. Z Paryża odebrała mnie córka gospodarzy i razem pociągiem udaliśmy się 400 km na zachód Francji. Było fajnie, ponieważ na początku nikt nie wymagał ode mnie dużego doświadczenia, mogłem się wszystkiego nauczyć – opowiada. Po dwóch latach zdecydował, że wyjedzie do Anglii lub Irlandii. Wrócił do Polski, załatwił sobie rozmowę kwalifikacyjną w Krakowie, po której znalazł zatrudnienie w irlandzkim gospodarstwie rodzinnym. – To był wspaniały rolnik, dobry nauczyciel języka, chętny do pomocy. Pracowałem u niego osiem miesięcy – wspomina kolejny etap życia. Intensywność pracy w gospodarstwach nastawionych na hodowlę bydła mlecznego była tak ogromna, że w ciągu trzech miesięcy zdzierał parę kaloszy. Przykładał się jednak do niej, jak we własnym gospodarstwie, dodatkowo zatrudnił do dojenia oraz sprzątania w pobliskim hotelu. Tygodniowo pracował 115 godzin. Postanowił więc jeszcze raz zmienić pracę i na dziewięć miesięcy trafił do kolejnego dobrego gospodarstwa. W końcu nadszedł moment, w którym zdecydował wrócić i spróbować sił w Polsce. Poznał swoją przyszłą żonę, pobrali się i doczekali trzech córeczek. Zatrudnił się w Top-Farmsie w Głubczycach oraz współpracował z kilkoma rolnikami. Realia przerosły jednak jego wyobrażenia o polskim rolnictwie, znów zapragnął wyjechać. – Nie miałem ani na tyle środków, ani chęci walki, by próbować zmienić tutaj coś na lepsze. Wiedziałem, że na Zachodzie osiągnę więcej mniejszym kosztem. Moja menadżerka, która od początku twierdziła, że błędem był powrót do kraju, zastanawiała się dlaczego potrzebowałem aż ośmiu lat, żeby to sobie uświadomić – wspomina.
Kanada zamiast Europy
Tym razem pan Mateusz wybrał Kanadę. Odpowiedział na ogłoszenie, w którym poszukiwano zarządcy do gospodarstwa rolnego. Przez skypa odbył rozmowę kwalifikacyjną. Formalności trwały kilka miesięcy, ponieważ pracodawca musiał złożyć prośbę do kanadyjskiego urzędu pracy o wydanie pozwolenia na zatrudnienia pracownika z Polski. Musiał też udowodnić, że w ciągu półrocznych poszukiwań nie znalazł na to stanowisko nikogo odpowiedniego w Kanadzie. Aby nie tracić czasu, pan Mateusz pojechał na dwa miesiące do Holandii doić krowy. – Taka praca to nowoczesne niewolnictwo. Żyje się na raty. Dojenie zaczynało się o godz. 4.00 rano i trwało do godz. 10.00. Wracałem do domu przed 11.00, kładłem się spać, po czym wstawałem o 14.00, aby godzinę później dojechać na kolejny udój trwający do 22.00. I tak na okrągło. Pracujący tam ludzie zarabiają pieniądze, ale nie mają czasu na ich wydanie – pan Mateusz jest przekonany, że nie mógłby tak funkcjonować przez dłuższy czas.
Do Kanady wyleciał w 2015 r. z 300 dolarami i biletem powrotnym, tak na wszelki wypadek. Zaraz po przylocie, w urzędzie migracyjnym musiał wydać 155 dolarów, aby uzyskać pozwolenia na pracę. W Edmonton, w prowincji Alberta odebrał go pracodawca, który zawiózł go na oddalone o trzy godziny drogi od lotniska gospodarstwo.
Gówno to pieniądze
Właściwie to trafił na dwa gospodarstwa, rozciągające się na ponad 3 tys. ha. To główne, o powierzchni 1200 ha, położone jest w prowincji Alberta, na granicy z prowincją Saskatchewan, a drugie 50 km dalej i obejmuje areał 1800 ha. Ich właściciel dzierżawi jeszcze kilka mniejszych pól. W Kanadzie bardzo popularny jest system mieszany – uprawa zbóż powiązana z produkcją bydła mięsnego. – Mamy bardzo dużo łąk, które nigdy nie będą uprawiane, a świetnie nadają na letnie wypasy. Warto byłoby je przesiać nowszymi trawami, odbudować, a jest to zwyczajnie nieopłacalne, ponieważ są usytuowane na górkach i wokół lasków – tłumaczy pan Mateusz.
System mieszany jest bardzo korzystny dla Kanadyjczyków, bo nawet jeśli ceny zbóż są niskie, to na ogół wysoko trzyma się rynek mięsa wołowego i rolnik zawsze wychodzi na „plus”.
Na gospodarstwach dominują uprawy jare: rzepaku i wielu odmian pszenicy. Wśród ozimin króluje żyto – bardzo dobre na słabe, piaszczyste ziemie. Kanadyjskie gleby mają wysoki poziom pH (powyżej 6,5) i nie wymagają wapnowania. Zasobne są również w potas. Stosuje się natomiast fosfor, nawozy siarkowe i azotowe, a ponieważ gleby są piaszczyste – aplikuje się je w formie mocznika. Mało natomiast używa się saletry amonowej.
Ojciec pracodawcy pana Mateusza jest emerytowanym ranczerem, niegdyś jednym z większych w prowincji Alberta. W latach swej świetności miał 5 tys. krów, obecnie hoduje się ich 500. – Dziś z mniejszego można uzyskać więcej pieniędzy niż z dużego stada. Zawsze do mnie mówi: „Mateusz – gówno to pieniądze”, co jest prawdą, bo obornik naturalny posiada dużą wartość, a przy tym oszczędza się na nawozach sztucznych – mówi o filozofii swego szefa – seniora.
Skaner na polu
Wszystkie nowoczesne rozwiązania rolnicze, a więc: próbkowanie gleb, systemy nawigacji równoległej, prowadzenie samodzielne maszyn – wymyślono w Ameryce, a więc w sąsiedztwie Kanady. I gdy w Europie średni i duzi rolnicy dziś już nie potrafią bez nich żyć, kanadyjscy gospodarze dostrzegają ich potencjał dopiero od trzech – czterech lat. – Kiedy opowiadam, że w Kombinacie Kietrz, czy Top-Farms Głubczyce próbkuje się bardzo dokładnie całe pola, Kanadyjczycy dziwią się, że wydajemy tyle pieniędzy. Dla nich za drogo jest przeznaczyć 3 – 4 dolary na hektar – opowiada. I nie pomaga tłumaczenie, że jeżeli wiemy co jest na polu, mamy jego obraz, to siewniki ze zmiennymi dawkowaniami precyzyjnie wykonają odpowiedni zabieg. Szczególnie, że amerykańskie maszyny rolnicze, użytkowane również w Kanadzie, mogą w ciągu 5 minut zmierzyć w każdej części pola zawartość azotu w glebie. Przy takich powierzchniach, jakie użytkują Kanadyjczycy oszczędności są ogromne. W Europie od ok. 10 lat stosuje się skanery magnetyczne pozwalające sprawdzić uziarnienie pola. W Kanadzie, w odróżnieniu od Ameryki, gdzie gleby próbkuje się nawet dwa razy do roku, technika ta jest dopiero stosowana.
Jak farmerzyć to na dużym areale
Pan Mateusz chce zostać kanadyjskim farmerem: – Do tego dążę i zamierzam w ciągu dwóch lat zrealizować swe plany. Rozpocznę od 50 krów mięsnych i wszystkiego, co jest potrzebne, aby badać pola i podejmować decyzje o ich nawożeniu, aby nie ponosić zbędnych kosztów. To co doceniam w Kanadzie, to wielkość, można zacząć gospodarować od razu na dużych powierzchniach – tłumaczy.
Przekonany jest, że rolnik w kanadyjskich warunkach jest wydajniejszy niż w Polsce. Łatwiejsze jest też przemieszczanie się, bo nie ma małych areałów rozrzuconych po różnych miejscowościach. Tam przejeżdżając nawet 50 km, nikogo nie spotyka się na drodze, ruch więc nie spowalnia pracy. Zachęca też do scalania ziemi: – Gdyby nasi rolnicy potrafili lepiej dogadać się z samorządami i skomasować swoje pola, wszyscy na tym skorzystaliby. Ludzie powinni schować dumę do kieszeni i nie stawać na przekór nowoczesności. To zaoszczędzi wiele czasu i pieniędzy, bo zmniejszy ruch maszyn. Kombajn nie może być przekleństwem na drodze, ludzie z miasta żyjący na terenach rolniczych muszą go zaakceptować – twierdzi z przekonaniem.
(ewa)
Najnowsze komentarze