Gonsiorowy dom pamiątek
Pierwszy był dziadek Johan, który przyniósł do domu znaleziony na polu kamienny młotek. Eksponatu nie doceniła ani armia radziecka, ani władza ludowa, dlatego ocalał i dziś jest jednym z najstarszych znalezisk w zbiorach wnuka. Potem syn Johana – Joachim, oprócz buraków cukrowych zbierał białą broń i odznaczenia. W końcu bakcyl kolekcjonerstwa dopadł Jendę, w którego zbiorach, łatwiej by było wymienić czego nie ma.
Ogród z parkiem maszyn
O tym, że to nietypowe gospodarstwo można się przekonać już przy samym wejściu. Płot stanowią brony, a w ogrodzie zamiast kwiatków znajdziemy maszyny rolnicze, pamiętające jeszcze XIX wiek i inne eksponaty, które składają się na kolekcję gospodarza. O każdym z nich Jenda Gonsior mógłby mi opowiedzieć osobną historię. Zawsze wiąże się ona w jakiś sposób z rolnictwem i Rudyszwałdem, do których miłość ma nasz bohater w genach.
– Jenda to takie niespotykane u nas imię – zagaduję gospodarza, a on odpowiada, że dostał je na pamiątkę powojennych przygód ojca. – Kiedy trafił do niewoli pod Pragą, za służbę w Wehrmachcie wywieźli go do obozu pracy. Choć miał na imię Joachim, w Czechach dla wszystkich był po prostu Jendą – wyjaśnia pan Gonsior i zabiera mnie na obchód swoich eksponatów.
Pokaźną część kolekcji gospodarza stanowią kieraty, czyli urządzenia wykorzystujące siłę pociągową koni lub wołów, do napędu maszyn rolniczych, takich jak sieczkarnie, wialnie czy młocarnie. – Po czesku kierat to žentour, po niemiecku göpel – tłumaczy pan Jenda, który mówi biegle w trzech językach. – Wszystkie pochodzą z miejscowości w promieniu 30 kilometrów – dodaje. Najciekawszym eksponatem jest kierat wyprodukowany w fabryce maszyn rolniczych Komorka, która przed wojną mieściła się na Starej Wsi. Inny ma nadruk Leobschütz, czyli pochodzi z Głubczyc. – Ten największy göpel jest z Gogołowej. Trzy lipy w nim rosły. Właściciel mi powiedział, że jak go sobie odkopię to go mogę wziąć. Dwa dni kopałem, a potem w domu przez tydzień dłutem czyściłem z ziemi – opowiada rolnik. Nie wszystkie eksponaty udaje się łatwo zdobyć. – W 1966 roku mój ojciec kupił snopowiązałkę, zwaną też u nas bindrówką, za którą zapłacił 20 tysięcy złotych. Kiedy zobaczyłem u jednego z sąsiadów taką konną, wyprodukowaną przez amerykańską fabrykę Wiliam Dering & Company, zapragnąłem ją mieć w swoich zbiorach. Niestety, 2 tysiące, które miałem za nią zapłacić to było dla mnie za dużo – tłumaczy pan Jenda.
Niektóre maszyny pochodzą ze złomu, inne z likwidowanych gospodarstw. – Jedną z najstarszych jest kanadyjska maszyna do przewracania i zgrabiania siana. W tamtych latach zwykły rolnik takich maszyn nie miał. Musiały mu wystarczyć grabie – mówi pan Jenda i pokazuje mi żeliwną sieczkarnię do buraków z nadrukiem Borek EWD. Obok niej stoi pierwszy model żniwiarki marki Dering z 1907 roku. Zza bronowego płotu maszynom przygląda się też rowerzysta. – Można tu od pana coś odkupić? – pyta naszego gospodarza. – Tylko na wymianę – odpowiada pan Jenda i zaczynają rozmawiać o wspólnej pasji kolekcjonerskiej. Marian Boryń z Lubomi zbiera akcesoria związane z końmi. Podczas częstych wycieczek rowerowych przygląda się w szczególny sposób okolicy. – Mnie nie interesuje trasa, tylko to co ludzie w zagrodzie mają – mówi ze śmiechem. – Ostatnio byłem tu z żoną i przegapiłem to gospodarstwo, dziś wróciłem i nie żałuję – dodaje.
O mieszkańcach, którzy nie pasowali do granic
Gospodarz zaprasza do drewnianej altanki, w której czekają zimne napoje i ciasto, które pani Ingrid przygotowała specjalnie na nasz przyjazd. Czekają też albumy ze zdjęciami, które obrazują bogatą historię rodziny Gonsiorów (wcześniej Gonshiorów) od pięciu pokoleń związanej z Rudyszwałdem i z rolnictwem. – Mój pradziadek Johan, rocznik 1835, ożenił się z Franciszką Górzanową z Haci, a w 1869 roku od Johana i Wiktorii Kupków kupił posesję, na której teraz jesteśmy, za 10 tysięcy talarów – tłumaczy pan Jenda. Jego dziadek, też Johan, na przejętym po ojcu gospodarstwie uprawiał buraki cukrowe, które sprzedawał cukrowni w Raciborzu. Oglądamy fotografię z 1927 roku, na której razem ze swoją żoną Klarą reklamuje nawozy sztuczne. Dziadek nie doczekał wojny. Zmarł w 1936 roku, ale do wojska wcielono jego 16-letniego syna Joachima. Kiedy w końcu wrócił do domu, okazało się, że mieszka w nim rodzina repatriantów. – Dla nas prawdziwa wojna to się zaczęła po wojnie. Na żniwa w sierpniu 1945 roku przyjechało wojsko, załadowali w nocy babcię z ośmiorgiem dzieci i wywieźli ich do byłego Gasthausu u Hartmanna w Chałupkach. Znalazło się tam trzynaście takich rodzin. Ktoś stwierdził, że my nie pasujemy do tych ziem – opowiada pan Jenda i dodaje, że przed dalszą wywózką uratowała ich nieczynna linia kolejowa w kierunku Koźla.
Babcia zamieszkała u swojego drugiego męża w Haci i już nigdy do Rudyszwałdu nie wróciła. W Czechach została prawie cała rodzina, oprócz ojca pana Jendy, który przyszedł na swoją ojcowiznę, gdy po sześciu latach udało się w końcu odzyskać gospodarstwo. – Wstawił się za nami Arka Bożek. Rudyszwałd to było takie magiczne miejsce, gdzie zawsze byli ludzie, którzy ze sobą dobrze żyli. My zawsze czuliśmy się mieszkańcami tej ziemi, tylko granice się zmieniały – mówi pan Jenda. Zanim jednak Gonsiorowie mogli zamieszkać w swoim gospodarstwie, musieli za nie zapłacić odstępne. – Tych pieniędzy nigdy nie odzyskaliśmy. Pisałem do różnych urzędów i w końcu odpisali mi że na lata 1945 – 1954 jest nałożona kwerenda – mówi gospodarz i otwiera album z pamiątkowymi fotografiami. Są w nim zdjęcia z uroczystości rodzinnych, parafialnych i gminnych, z maszynami rolniczymi czy robione podczas prac w polu. – Tu ojciec jedzie na kosiarce Deringa na jednego konia z podwójnym dyszlem, którą mam do tej pory – tłumaczy pan Gonsior, dla którego każda fotografia, dokument, zapisana kartka ma wartość przede wszystkim emocjonalną. – Moje dzieci to już piąte pokolenie Gonsiorów w Rudyszwałdzie dlatego wszystko co się z tą miejscowością wiąże jest tak bliskie memu sercu – podsumowuje.
Masielniczki i silniczki
Z drewnianej altany ruszamy do pomieszczeń gospodarczych, gdzie znalazły swoje miejsce eksponaty wykonane z drewna. Są wśród nich beczki na zboże z 1804 i 1812 roku. Wykonywano je najczęściej z drewna wierzbowego, które było na tyle miękkie, że cały kawał pnia był wydrążany aż do uzyskania wysokiego pojemnika. Oglądamy też pokaźną kolekcję wytwarzanych z drewna lipowego misek do mieszania produktów spożywczych, koryt dla zwierząt i niecek, zwanych też trokami, wykorzystywanych podczas świniobicia. Z fabryki maszyn rolniczych i odlewni żelaza Wacława Moritza w Lublinie, która w latach 20. XX wieku wyspecjalizowała się w produkcji młocarni i kieratów, pan Jenda ma maszynę do młócenia zboża sztyftowo. W następnym pomieszczeniu oglądamy czeski pięciokonny silnik spalinowy Ignaca Lorenza, żarna, liczne reklamy piwa raciborskiego i głubczyckiego, kopaczki, a nawet amerykańską siekierkę z napisem USA. – Wie pani, co to w tamtych czasach oznaczało? Ubić Stalina Atomem – wyjaśnia ze śmiechem pan Jenda.
Na bramie stodoły, garażu, chlewu widnieją daty ich wybudowania. Taką tradycję rozpoczął ojciec pana Jendy i dziś nikt nie ma wątpliwości kiedy co powstało. Gospodarz otwiera drewniane drzwi, zza których wyłaniają się traktory: austriacki Steyr z 1951 roku, dwa czeskie Zetory (Super 50 i 25A) oraz pierwszy ciągnik w rodzinie, który w 1972 roku za 50 tysięcy złotych kupił Joachim Gonsior. – To polski Ursus. Nowy kosztował wtedy 75 tysięcy, ale urzędniczka powiedziała ojcu, że może go dostać tylko pod warunkiem, że wstąpi do partii, dlatego wziął używany – opowiada gospodarz i dodaje, że jeszcze w ubiegłym roku zbierał nim ziemniaki.
Z podwórka podążamy za panem Gonsiorem do domu, by zobaczyć resztę zbiorów. Nad wejściowymi drzwiami wita nas aniołek z cegielni Lichnowskiego w Krzyżanowicach. Na piętrze znajdują się dwa pomieszczenia, do których dostęp ma tylko gospodarz. – Ja tam wolę, żeby mi nikt tu nie sprzątał, bo jeden pająk więcej to za dużo nie zje – kwituje ze śmiechem pan Jenda. Stare meble, przedmioty codziennego użytku, książki, radioodbiorniki i mnóstwo dokumentów – wszystkiego nie sposób wymienić. Perełką wśród zbiorów gospodarza jest przedwojenny sztandar rolników z Rudyszwałdu z wyhaftowanym wizerunkiem św. Jerzego. W starej szafie wiszą dawne stroje gospodarskie, a na kredensie stoją pudełka z cylindrami. Nawet wianuszek ślubny babci Klary ma tu swoje zasłużone miejsce. – Resztę mam na strychu, ale tam was już nie zabiorę – tłumaczy pan Jenda i dodaje, że znalazł już godne miejsce na wszystkie swoje zbiory. Kupił dom wybudowany po drugiej stronie ulicy w 1897 roku. – Mam takie marzenie, żeby tam zrobić skansen – podsumowuje nasz bohater. Ja zaś jestem pewna, że jeśli powstanie, to o historii Rudyszwałdu i jego mieszkańców już nikt nie zapomni, bo jak mówi pan Jenda: Wszystko przemija, zostaje tylko to, co uda nam się ocalić dla potomnych.
Tekst Katarzyna Gruchot
Najnowsze komentarze