Czwartek, 19 grudnia 2024

imieniny: Gabrieli, Dariusza, Urbana

RSS

W Dziergowicach mamy najlepsze widoki na przyszłość

25.11.2014 00:00 OQL

U Krzywniaków miłość do wsi przechodziła z pokolenia na pokolenie, choć pan Leszek został rolnikiem na przekór rodzicom, a jego syn Jacek przy ich wsparciu. Dziś obaj prowadzą wspólnie gospodarstwo, które w ciągu ostatnich 20 lat przeżyło prawdziwy skok cywilizacyjny.

Dziadkowie, a potem rodzice pana Leszka mieli niewielkie gospodarstwo w Bierawie. – Były tam konie, krowy, świnie, więc od dziecka miałem z rolnictwem do czynienia. Rodzice nie widzieli jednak mojej przyszłości na wsi. Pole przekazali rolniczej spółdzielni produkcyjnej, a mnie przekonywali do poszukania innego zawodu – wyjaśnia pan Krzywniak, który rozważał nawet przez chwilę, czy nie zostać kolejarzem. Ostatecznie jednak ukończył technikum rolnicze w Komornie i trafił do pracy w RSP w Dziergowicach, gdzie zajmowano się również hodowlą trzody chlewnej. Na początku dojeżdżał do pracy z Bierawy, a gdy w 1994 roku kupił RSP, wybudował obok byłej spółdzielni dom i przeniósł się do Dziergowic. – To nie było dobre posunięcie, bo dopóki dojeżdżałem, miałem czas dla siebie, a gdy zamieszkałem obok gospodarstwa, zaczęła się praca na okrągło – mówi pan Leszek, który pierwsze cztery prosiaki kupił w 1984 roku na targu, a dziś sprzedaje rocznie dwa tysiące tuczników.

Hodowla odbywa się w cyklu zamkniętym. Maciora prosząc się odchowuje prosięta przez cztery do pięciu tygodni, potem są one zabierane matce, która po pięciu dniach jest znowu kryta. Odpowiedni materiał genetyczny do inseminacji wybiera się z katalogu. W każdy wtorek tygodnia  odbywa się inseminacja, a w każdy czwartek odstawia się prosięta od matek. Trafiają one do osobnego pomieszczenia, gdzie otrzymują karmę bogatą w składniki, które zawierało mleko matki. – To takie nasze domowe przedszkole. Przebywają tu przez dwa, trzy tygodnie po odsadzeniu, żeby nabrać sił – wyjaśnia pan Leszek, a my przyglądamy się płochliwym maluchom, które na nasz widok najpierw uciekają w głąb klatek, a potem z ciekawością podchodzą bliżej. Są bardzo ruchliwe i skore do zabawy, ale to nie one, tylko ich starsi koledzy dostają zabawki, które zapobiegają agresji wobec siebie. – Świnie, które chowane są na betonowych rusztach szybko się nudzą i zaczynają wzajemnie gryźć, więc potrzebują jakiejś rozrywki. To może być opona, łańcuch, klocek drewniany,  byle miały się czym zająć – tłumaczy pan Krzywniak. Takich problemów nie ma z tymi, które chowają się na głębokiej ściółce. Mogą ryć, gryźć słomę, więc dodatkowych zabawek nie potrzebują.

Karmiące maciory i prosięta odstawione od matek dostają specjalistyczną karmę, która podawana jest ręcznie. Reszta świń korzysta z automatycznych karmników, do których pasza trafia z silosów i jest na bieżąco uzupełniana. Stały nadzór weterynaryjny i wykonywane dwa razy w roku badania krwi chronią hodowlę przed chorobami zakaźnymi. – Ważne jest to, by zwierzęta nie miały kontaktu z ludźmi, którzy z innych chlewni mogą przenieść jakieś wirusy. Tak się często dzieje w przypadku, gdy pracownicy ubojni jeżdżą po całym regionie skupując od hodowców po kilka sztuk trzody chlewnej. Na szczęście my mamy tylko jednego odbiorcę. Jest nim Zakład Rzeźniczo-Wędliniarski Ernestyna Janety z Lubomi – wyjaśnia rolnik. Zanim tuczniki trafią do ubojni muszą ważyć 110 kilogramów. – Macie do tego celu jakąś specjalistyczną wagę? – pytam pana Leszka, a on odpowiada ze śmiechem, że po tylu latach pracy ze świniami wagę ma w oku.

Oprócz hodowli trzody chlewnej Krzywniakowie mają jeszcze 350 hektarów pola, na którym uprawiają rzepak, pszenicę, jęczmień i kukurydzę oraz 13 hektarów stawów. W całym gospodarstwie, oprócz właścicieli, pracują trzy osoby. – W większości wszystko jest zautomatyzowane. Ludzi zastępują maszyny – mówi pan Leszek, który jako młody chłopak używał ręcznej kosy, a dziś jego syn wykorzystuje w pracy kombajn, którym zarządza komputer pokładowy. Żeby nie być gołosłownym, zabiera nas na pole, gdzie od kilku godzin pan Jacek zbiera kukurydzę. Wsi nigdy nie opuścił, bo studia na Akademii Rolniczej we Wrocławiu robił zaocznie, właśnie po to, by móc pomagać na co dzień w gospodarstwie. Duże miasta nigdy go nie pociągały. – Mam już rodzinę: żonę i dwoje dzieci (syna i córkę), więc teraz chcę się rozwijać. Będę się starać o dofinansowanie na modernizację obiektów rolniczych – mówi pan Jacek, który tak jak ojciec korzysta z unijnej pomocy. – Biorę co się da i kiedy się da. Uczestniczę w szkoleniach, dowiaduję się w urzędach i szukam informacji w internecie. Jest to dosyć czasochłonne, ale mogę w tym względzie liczyć na pomoc żony, która potrafi wypełniać wnioski i prowadzi naszą księgowość – tłumaczy pan Leszek, który uważa, że rolnicy nie mają na co narzekać. Pani Grażyna urodziła się i wychowała w Kędzierzynie i nigdy nie miała niczego wspólnego z wsią. – To jest najlepszy materiał na rolnika. Podobnie jest z moimi pracownikami, którzy też pochodzą z miasta. Tych, którzy mają już jakiś bagaż doświadczeń, trudniej przekonać i nauczyć czegoś nowego – podsumowuje pan Leszek, a jego syn zaprasza mnie do kabiny kombajnu. Dla dziewczyny z miasta to prawdziwa frajda.

Komputer pokładowy pokazuje na bieżąco wszystkie funkcje, parametry i ustawienia maszyny. Mózgiem całego przedsięwzięcia jest jednak operator, który ten komputer programuje. Kabina jest bardzo wyciszona. Według potrzeb można w niej korzystać z ogrzewania, albo klimatyzacji. Pan Jacek zbiera z hektara 15 ton kukurydzy, którą w większości wykorzystuje się na paszę dla zwierząt. Żeby prowadzić taki kombajn wystarczy mieć prawo jazdy, ale żeby pracować nim w polu potrzebne są uprawnienia. – Ojciec zaczynał od Bizona, a ja, gdy 12 lat temu założyłem własne gospodarstwo, wziąłem z nim wspólny kredyt na zakup nowego kombajnu i najszybciej na naszą ofertę odpowiedziała wtedy firma New Holland – tłumaczy pan Jacek i dodaje, że maszyna się sprawdziła, więc przy następnych zakupach pozostali wierni tej firmie.

Oprócz rolnictwa, syna i ojca łączy wspólna pasja do łowiectwa. Pan Jacek lubi też sporty siłowe, bo jak mówi, siła w rolnictwie nie tylko się przydaje, ale i ratuje zdrowie.

Opuszczam pole kukurydzy świadoma tego, że tutaj trzeba mieć nie tylko dobry samochód, ale i dobre buty. Zostawiamy pana Jacka, który do końca dnia musi zebrać kukurydzę i zasiać pszenicę. – Gdybyśmy pracowali w przedsiębiorstwie to syn miałby dwóch traktorzystów i siedziałby teraz w biurze, udzielając wywiadu, jak to się na wsi źle dzieje, ale że potrafi liczyć, to wszystkie prace w polu wykonuje sam. Wszystko co mamy zawdzięczamy rolnictwu. Postawiłem kiedyś na hodowlę trzody chlewnej i tego wyboru nie żałuję – podsumowuje pan Leszek, który stopniowo przekazuje gospodarstwo w ręce syna. Na zasłużony odpoczynek jeszcze się jednak nie wybiera. Naprzeciwko domu ma stawy rybne, przy których wybudował restaurację z pokojami gościnnymi, domki letniskowe i smażalnię ryb. Miała się tym zajmować córka, ale wybrała Wrocław, w którym spełnia się zawodowo. – Jeszcze poczekam, może kiedyś wróci – kwituje z uśmiechem pan Leszek, który wie, że takich widoków, jakie rozciągają się z tarasu jego dworku, w żadnym mieście się nie znajdzie, bo to są najlepsze widoki na przyszłość.

tekst Katarzyna Gruchot, zdjęcia Jerzy Oślizły

  • Numer: 2 (2)
  • Data wydania: 25.11.14
Czytaj e-gazetę