Sobota, 23 listopada 2024

imieniny: Adeli, Klemensa, Orestesa

RSS

Nikt nie był szybszy od zaprzęgu sikawkowego Izydora Barnabasa

03.05.2017 06:30 | 0 komentarzy | eos

Kiedyś było zupełnie inaczej – wspomina z nostalgią jeden z najstarszych strażaków w Łańcach Izydor Barnabas i opowiada dzieciom z Młodzieżowej Drużyny Pożarniczej, jak brał czynny udział w życiu swojej jednostki. Jak własną pracą i zaangażowaniem przyczynił się do budowy miejscowej remizy. Jak swoimi najszybszymi w gminie karymi rumakami zaprzężonymi w sikawkę konną jeździł do gaszenia pożarów.

Nikt nie był szybszy od zaprzęgu sikawkowego Izydora Barnabasa
Izydor Barnabas (pierwszy z lewej) na spotkaniu z druhami Młodzieżowej Drużyny Pożarniczej, obecny był również naczelnik OSP Rafał Święty (z prawej)
Wiesz coś więcej na ten temat? Napisz do nas

Dawniej nie było syren, a do akcji nawoływała trąbka, która zawsze musiała być na sikawce. Trzy dźwięki oznaczały pożar, a gdy rozbrzmiewały, wszyscy we wsi wiedzieli, że gdzieś się pali. Wtedy pan Izydor natychmiast zakładał swoim dwóm koniom uprząż i gnał przez pola, a gospodarze otwierali wrota, aby jak najszybciej dotarł do pożaru. Były tak szybkie, że musiał mocno trzymać lejce, a na znany im okrzyk galopem dopadały szkoły, skąd zabierały pozostałych strażaków gotowych do akcji. O tym dokąd podążają informował dzwon, który do dziś zachował się u jednego z łanieckich strażaków. Największy pożar jaki pamięta pan Izydor był w Kobyli, gdzie paliła się chałupa i stodoła u Trybisza. Do rana gasiły go, oprócz ok. 10 ochotników z Łańc, inne okoliczne jednostki. – Byliśmy tam pierwsi, przed strażakami z Kobyli – wspomina pan Barnabas dumny ze swego szybkiego zaprzęgu.

Akcje pożarnicze nie były łatwe, wodę trzeba było podawać ręcznie do sikawki, a potem mocno pompować przez okno budynku. Strażacy nie mieli nawet ochronnej odzieży, gasili najczęściej w swoich ubraniach. Pierwsze mundury pojawiły się dopiero w latach 80. potem były wozy strażackie, najpierw jeden, potem drugi. W Łańcach na szczęście pożarów było niewiele, najczęściej paliły się ugory. Strażacy najczęściej wyjeżdżali do gaszenia stodół.

Nastoletni gospodarz i strażak

Łaniecki druh – senior do jednostki wstąpił gdy miał 14 lat. Ponieważ jego ojca zmogła choroba, już wówczas sam obrabiał 10-ha gospodarstwo, obrządzał 12 krów. Ówczesny zastępca komendanta OSP Johann Wieczorek zaproponował mu udział w akcjach, przede wszystkim ze względu na konie, którymi sprawnie powoził również w zaprzęgu sikawkowym. Pan Izydor szybko wciągnął się w strażacką działalność. Najpierw w postawienie remizy, na którą cegłę dała gmina, zaś cała wieś społecznie włączyła się w budowę. Ponieważ prace rozpoczęto w 1946 r., a więc zaraz po wojnie, na nic nie było pieniędzy. Pan Izydor wykonywał więc prace murarskie.

Łanieccy strażacy co tydzień spotykali się na zebraniach, na których rozmawiali o tym, co trzeba zrobić, by straż sprawniej działała. Wtedy też pan Barnabas obiecał, że wystawi wieżę, przy której pomagali mu mieszkańcy, a po pracy na kopalni dodatkowo wspierał go w robotach murarskich Zygmunt Pawliczek. Jak było poświęcenie budynku remizy, przyjechało wielu strażaków i gości spoza Łańc, łącznie z komendantem wojewódzkim Kwaśnym.

– Jeździliśmy na zawody strażackie do Szymocic, Adamowic, Pogrzebienia, Kornowaca i Raszczyc. Ponieważ miałem szybkie konie, zawsze byliśmy pierwsi – opowiada.

Kiedyś ludzie bardziej se pszoli

Z rozrzewnieniem wspomina czasy swojej młodości, gdy jako pracownik Państwowego Przedsiębiorstwa Budowlanego w Rybniku, uczestniczył w odbudowie rzuchowskiego pałacyku, wypalonego w czasie wojny. Tam rzuchowianie każdego tygodnia organizowali koncerty, na które wraz ze znajomymi ze wsi chodził pieszo z Łańc. Najpierw wszyscy gromadzili się u niego na podwórku, a następnie w dziesięć par wyruszali ze śpiewem i wracali gdy zapadał zmierzch.

Od początku istnienia straży organizowano uroczystości związane z patronem strażaków, św. Florianem. – Chodziliśmy wtedy na mszę do kościoła. Prawie co drugi tydzień odbywały się festyny i zabawy z zuzkami – wspomina radosne momenty życia. U Gabriela była wielka sala, gdzie urządzano te zabawy, a z uzyskanych pieniędzy organizowano wycieczki lub kupowano coś potrzebnego do straży. Ponieważ na sali nie było sceny, pan Izydor przyniósł dźwigar, sąsiedzi wapno, a następnie wspólnie zamocowali go w ścianie i otynkowali, tworząc miejsce do występów.

Poza pracą na gospodarstwie, z której zrezygnował całkiem niedawno, pomagał obrabiać pola innym rolnikom w Łańcach. Poza tym murował ludziom domy, prowadził ubój zwierząt gospodarskich. W straży dziś 84-letni pan Izydor służył 70 lat. – Kiedyś wszystko było fajniejsze, choć wtenczas nie było nawet rowerów, ale było weselszy, a ludzie bardziej se pszoli (kochali). Kiedyś przyjaźń była inkszo, jak ktoś mioł z nas urodziny, to wszyscy ludzie przychodzili do niego, a dzisiaj już ni – opowiada gwarą.

Pomimo wieku ma doskonałą pamięć. Z dawnego kierownictwa OSP nikt już nie żyje, ale pan Barnabas każdego pamięta z nazwiska. Wymienia więc m.in. komendanta, którym długo był Józef Achtelik, zastępcę Jana Wieczorka, kilku skarbników – Franka Kubiaka, Augustyna Wyszkonia, Richarda Panica, a także założyciela straży, zastępcę sekretarza partii Pawła Ślęzaka.

Poza sikawką konną dawniej strażacy nie mieli żadnego innego sprzętu do gaszenia. Do czasu wystawienia remizy trzymano ją przy szkole. Dlatego przekonany, że wróciła na stare miejsce, pan Izydor zmartwił się kiedy okazało się, że gdzieś zaginęła. Obecnie strażacy OSP Łańce, którzy planują wydać książkę o historii swej jednostki, czynią starania, aby ustalić co stało się z zabytkowym pojazdem, który tak bardzo przysłużył się do ratowania mienia i życia przed „czerwonym kurem”.

Ewa Osiecka