Sobota, 30 listopada 2024

imieniny: Andrzeja, Justyny, Konstantego

RSS

Aleksandra Orłowska: nie było łatwo, ale pokochała Racibórz

19.09.2015 07:54 | 0 komentarzy | eos

Zawsze otoczona była muzyką, posiada talent i niezwykłe zamiłowanie do tańca, który towarzyszy jej przez całe życie. Dziś Aleksandrze Orłowskiej tylko żal, że ucząc innych nigdy sama nie mogła spełnić swych marzeń o karierze tancerki.

Aleksandra Orłowska: nie było łatwo, ale pokochała Racibórz
Wiesz coś więcej na ten temat? Napisz do nas

W jej wspomnieniach pozostaje cudowna rodzina, otwarty dla wszystkich dom, babcia, która trzymała go w ryzach i oczywiście rodzice: mądra mama – zapracowana nauczycielka, która była dobraną partnerka dla niezwykłego ojca prof. Aleksandra Orłowskiego – wykładowcy, wybitnego raciborskiego muzyka.

Państwo Orłowscy mieszkający w urokliwych okolicach Dąbrowy Tarnowskiej w Małopolsce, gdzie pan Aleksander był dyrektorem szkół najpierw w Kannie, a potem w rodzinnych Samocicach, na skutek prześladowań żołnierzy AK musieli opuścić rodzinne strony. – Tatuś w 1946 r. przyjechał do Raciborza. Powiedzieli mu: – Pojedziesz tworzyć polskość na Ziemiach Zachodnich, bo tutaj nie czeka Cię dobra przyszłość. Ponieważ mamusia została kierownikiem szkoły, rok później dołączyłyśmy do ojca – opowiada pani Ola. Racibórz tonął w gruzach. To co zobaczyła przeraziło ją. – Mimo strasznej wojny, tam gdzie mieszkałam było zielono, plaża nad błękitną Wisłą, koledzy, mój dom z ogrodem – wspomina. Gdy zobaczyła całkowicie zniszczone miasto zapytała: –Tato, gdzie nas przywiozłeś? Ojciec odpowiedział: – Chcesz być razem ze mną, to musisz pokochać to miejsce.

Dla raciborzan była Polką

Naukę rozpoczęła w „Trójce”, w której to szkole pracowała jej mama. Poznała tam jedną z pierwszych koleżanek – Jutę, od której uczyła się niemieckiego, odwzajemniając się polskim. Dla miejscowych była jednak zawsze Polką, hadziajką. Boleśnie przekonała się o tym, kiedy Juta zajęła jej kolejkę do spowiedzi. Gdy nieco spóźniona stanęła do konfesjonału, jedna ze zezłoszczonych uczennic z klasy jej mamy zapytała: „Co robi tu ta polska świnia”. Zszokowana wybiegła z płaczem. W domu oświadczyła, że do tej szkoły już nie pójdzie. Mama przeniosła ją więc do „Czwórki”. Dziś stara się usprawiedliwić złośliwość pochodzącej z niemieckiego domu koleżanki, z którą później o dziwo zaprzyjaźniła się. Rozumie rozgoryczenie ludzi, którym zabierano domy: – To była straszna wojna, sama wiem, co znaczy stracić swój dom – tłumaczy pani Ola, która z czasem wrosła w raciborskie środowisko i dobrze czuje się wśród ludzi ze Starej Wsi.

Zawsze marzyła, by tańczyć w Śląsku

Nadzieję tę dodatkowo rozbudziła wizyta, którą jej ojcu złożył założyciel i kierownik artystyczny „Śląska” Stanisław Hadyna. W chórach pana Orłowskiego śpiewało wiele dziołszek z Raciborza i okolic nadających się do zespołu. Hadyna wszedł do jak zwykle otwartego domu, a babcia zaprosiła go do salonu. Tam zastał panią Olę z długim warkoczem, siedzącą przy fortepianie. Choć ojciec niczego jej nie nakazywał, uważając że „Przymuszony pacierz Panu Bogu niemiły” wiedział, że jest uzdolniona muzycznie, a na dodatek uczęszczała do baletu przy Związku Zawodowym Kolejarzy.

– Kiedy Hadyna wszedł odskoczyłam speszona od instrumentu, ale on zachęcał mnie, abym dalej grała. Zaczął też wypytywać czy śpiewam, czy tańczę. Po czym sam siadł do pianina, a ja stremowana – byłam wtedy w dziewiątej klasie – śpiewałam – wspomina. Pamięta też, jak wszedł tatuś i nakazał jej pójść do swojego pokoju. Gdy Hadyna stwierdził, że jest idealna i jakże można trzymać taki skarb w domu, pan Orłowski odpowiedział stanowczo: – Kolego, do zespołu córka może wstąpić po maturze. To jeszcze dziecko, jest za młoda abym ją zniszczył. Kiedy próbowała się sprzeciwiać, ojciec zakończył rozmowę: „Oleńko nie ma dyskusji”. Potem jeszcze długo wypłakiwała się na kolanach babci, która przekonywała ją: „Tatuś ma rację, jesteś za młoda”.

Taneczno-pedagogiczne szlify

Straszny wewnętrzny bunt oraz związki z patriotyczną grupą starszej młodzieży, zakończone zniszczeniem przez panią Olę legitymacji ZMP-owskiej, przesądziły o jej odejściu z Ogólniaka. – Tato zabrał mnie do Liceum Pedagogicznego, choć wcale nie chciałam zostać nauczycielką. Nijak nie pasowałam do schematu osoby systematycznie prowadzącej dziennik lekcyjny. Nie żałuję jednak decyzji taty, bo było to wspaniałe liceum, wszechstronnie kształcące nauczycieli – przyznaje. Po dziewięciu miesiącach pracy w szkole w Studziennej, za namową kuzynki wyjeżdża do Rabki zatrudniając się, jako instruktorka w sanatoriach dla dzieci chorych na gruźlicę. Kiedy odwiedzający ją ojciec zobaczył jak zmizerniała, postanowił – wbrew woli córki – sprowadzić ją do Raciborza. Umowę udało się rozwiązać nadzwyczaj łatwo, gdyż dyrektorem wszystkich ośrodków sanatoryjnych w Rabce był przyjaciel z partyzantki. – Bardzo chciałam tam zostać i usamodzielnić się wiedząc, że w domu jest ciężko. Pensje nauczycielskie były skromne, a na utrzymaniu rodziców były jeszcze dwie młodsze siostry – tłumaczy pani Ola.

Ostoja dla tańczących dzieci

Nie musiała pójść do pracy w szkole, gdyż znalazło się dla niej miejsce w Młodzieżowym Domu Kultury. Zaczęła prowadzić tam zajęcia tańca, a jednocześnie jako instruktor robiła kursy we wszystkich regionach Polski, uzyskując wszechstronne kwalifikacje. Dyrektorem MDK był zasłużony dla sportu i dla polskości Józef Jurczyk. Gdy przeszedł do wydziału oświaty, najmłodszej wtenczas w gronie pani Oli powierzono obowiązki dyrektora placówki. – Miałam wspaniałych ludzi wokół, np. państwo Dymlowie, gospodarze obiektu dożywiali dzieci, które karmione były serami oraz wypiekanymi z mąki z organizacji UNRRA: kołaczami, sznekami, plecionkami z piekarni, którą wskazał mój akompaniator, muzyk Piotr Libera – mówi z entuzjazmem pani Ola.

W MDK przepracowała 33 lata. – Dziennie na zajęcia przychodziło ok. 400 dzieci, w tym ze 40 na zajęcia tańca, to było niesamowite – przyznaje. Tam też poznała męża Horsta, nazywanego Jurkiem, który nierozłącznie towarzyszył jej z akordeonem. Pewnego dnia młodego akompaniatora przyprowadził na zastępstwo Piotr Libera, który musiał pójść do wojska.

Pani Ola przez 10 lat pracowała też w raciborskiej szkole specjalnej, organizując „Bajtel Gale”, naznaczone nieustannymi sukcesami. Umiejętnie wydobywała talenty dzieci specjalnej troski uzdolnionych zarówno manualnie, jak i tanecznie. – Gdyby nie wiek to mogłabym tam pracować bez końca – zapewnia.

Seniorzy mogą liczyć na swą Olę

W 2016 r. minie 10 lat od założenia przez nią zespołu tanecznego seniorów przy Śląskim Uniwersytecie Trzeciego Wieku. Ponieważ znalazło się tam wiele utalentowanych ludzi zafascynowanych tańcem, postanowiła, że nie będą tylko ćwiczyć dla siebie, ale także występować przed publicznością. Bywali na występach w Milówce, Jarnołtówku, a ostatnio spotkali się w ogrodzie pani Oli. – Na Milówkę zrobiłam cztery tańce. W repertuarze zespołu jest oberek, krakowiak, taniec cygański, hiszpański, żywiołowy Santos z Ekwadoru – wylicza zapewniając, że nie lubi powtarzać tych samych układów bez końca. Prowadzący obecnie grupę taneczną choreograf Jakub Rusin przygotował z seniorami poloneza i mazura.

– Ukochałam tańce ludowe naszego regionu, wrosłam w dom na Starej Wsi, w mieszkających tu ludzi. To od nich nauczyłam się miłości do tej ziemi, folkloru, strojów, które następnie sama szyłam oraz tradycji, np. skubanie pierza. To tu jeździła furka z obielem, tu ładowano gemize do światu, sąsiedzi pomagali sobie nawzajem – wspomina z nostalgią. Ubolewa, co dziś dzieje się ze Starą Wsią. Żal jej starych stuletnich domów i odchodzących ludzi związanych z tą dzielnicą. – Młodzież wyjechała, kto będzie walczył o tę ulicę, nie żyją już panowie Fica, Kukulski, Gogulski, zostałam sama i nie mam już siły – mówi pani Ola o staraniach ograniczenia ruchu na drodze, na której dziesiątki przejeżdżających pojazdów, sprawiają, że domy drżą tam w posadach.

– Z tańca nie zamierzam jednak rezygnować, co najmniej do osiemdziesiątki – zapewnia z uśmiechem.

(ewa)