Sobota, 23 listopada 2024

imieniny: Adeli, Klemensa, Orestesa

RSS

Siostra Agnieszka Ryszka katecheza przez miłość

19.03.2019 00:00 sub

Kiedy Ryszkowie chrzcili w pszowskiej bazylice swoją pierwszą córkę Stefanię, nie wiedzieli, że zostanie kiedyś siostrą Agnieszką. Choć pragnęła być misjonarką, los napisał dla niej inny scenariusz. Całe życie poświęciła dzieciom, którym pokazywała co znaczy dobro. I ono wciąż do niej wraca.

Szczęśliwe dzieciństwo

Rodzinny dom siostry Agnieszki był pełen miłości i wiary, dzięki której Ryszkom udało się przetrwać najgorsze momenty wojennej i powojennej zawieruchy. W jadalni wisiał duży krzyż z ukrzyżowanym Jezusem, a w sypialni dzieci stał ołtarzyk, przy którym paliła się zawsze lampka i stały świeże kwiaty. Każdy posiłek zaczynał się i kończył wspólną modlitwą, a upominki rodzice składali swym pociechom właśnie pod tym ołtarzykiem, zachęcając do dziękowania za nie Bogu.

Człowiekiem głębokiej wiary był dziadek siostry Agnieszki ze strony mamy – Jan Waler. Zakrystianin i kościelny parafii św. Jerzego w Rydułtowach prowadził razem z żoną Joanną niewielki sklep, w którym pomagała im córka Elżbieta. Jednym z jej klientów był Teodor Ryszka, pobożny młody człowiek, który marzył kiedyś o zostaniu księdzem. Młodzi przypadli sobie do gustu i wkrótce pobrali się. Ich najstarszy syn Józef urodził się w Rydułtowach, ale kolejna z rodzeństwa Stefania (rocznik 1926) już w Pszowie. To właśnie z tym miejscem związali swoje losy na najbliższych jedenaście lat. Prowadzili tu wspólnie duży sklep wielobranżowy, składnicę zboża i składnicę nawozów sztucznych. W Pszowie przyszły na świat ich kolejne dzieci: Maria, która zmarła po roku na dyfteryt, Franciszek, Hildegarda i Leon. Ostatni Teodor urodził się w 1936 roku w szpitalu w Rybniku. – Mama pracowała w sklepie, a tato zajmował się sprowadzaniem towarów i pracą biurową. Przy tak licznej rodzinie nie byli w stanie sami wszystkiemu podołać, więc najpierw dołączyła do naszej rodziny Marta Lepiarczyk, a później Róża Rusek, którą po wyjściu za mąż zastąpiła jej siostra Klara. Pomagały w domowych pracach i zajmowały się nami – tłumaczy siostra Agnieszka i dodaje, że czwórka najstarszego rodzeństwa chodziła do ochronki, prowadzonej przez siostry boromeuszki, która znajdowała się niedaleko bazyliki NMP w Pszowie. – Naszą wychowawczynią była siostra Karola, która zapisała mnie do Stowarzyszenia Dziecięctwa Jezusowego, propagującego ideę misyjną. Przed Pierwszą Komunią Świętą zachęciła nas do adopcji duchowej pogańskiego dziecka. Wybrałam dziewczynkę, którą nazwałam Cecylią. Wtedy pierwszy raz zapragnęłam pojechać do dalekich krajów – tłumaczy siostra.

W 1937 roku Ryszkowie, wraz z sześciorgiem swych dzieci, zdecydowali się przeprowadzić do Rybnika, w którym ich pociechy miały dużo większe możliwości edukacji, niż w Pszowie. Sprzedali sklep i kupili kamienice przy Raciborskiej 7 i 9, sami przenosząc się do wynajętej na tej samej ulicy willi. Pan Teodor porzucił handel i założył ze swoim szwagrem firmę transportową. Najstarszy Józef rozpoczął naukę w gimnazjum handlowym, a Stefania trafiła do piątej klasy szkoły podstawowej urszulanek, które przyjęły również jej brata Franka i siostrę Hildegardę.

Wojenna zawierucha

W czerwcu 1939 roku Stefa zdążyła jeszcze zdać egzamin wstępny do gimnazjum krawieckiego, ale wybuch wojny przerwał jej dalszą edukację. – Pamiętam, że 1 września przypadł na pierwszy piątek miesiąca i mój brat Józek jak zwykle poszedł na poranną mszę. Przybiegł po niej zdyszany krzycząc, żebyśmy nigdzie nie wychodzili, bo Niemcy są już w dzielnicy Maroko. Od rana słyszeliśmy strzały, a gdy w końcu weszli do miasta, wszystkim kazali opuścić domy i wyjść na ulice. Zagonili nas na skrzyżowanie Raciborskiej z Zebrzydowicką, przez które przejeżdżały niemieckie czołgi i wozy. Wtedy zobaczyliśmy, jak nasi sąsiedzi witają żołnierzy salutując im wyciągniętą ręką i rzucając kwiaty – wspomina siostra Agnieszka.

Dla Polaków zaczęły się czasy okupacji. Niemcy palili wszystkie polskie książki, więc urszulanki próbowały je ratować ukrywając w domach rodziców swych uczniów. – Kilka skrzyń wziął mój tata i schował pod węglem w piwnicy, choć groziło za to więzienie lub obóz. Nie znaliśmy języka niemieckiego, a polskiego nie można było używać, więc razem z koleżanką chodziłyśmy na lekcje do ojca werbisty, dzięki czemu zdałyśmy egzamin wstępny do szkoły średniej. Uratowało nas to przed wywozem do przymusowej pracy w Niemczech. Po klasówce, z powodu braków językowych, wydalono nas ze szkoły. Z obawy przed wysłaniem do Niemiec zgłosiłam się do pracy w prowadzonym przez siostry boromeuszki Domu Starców przy ul. Rudzkiej w Rybniku. Dotwałam tam aż do dnia, w którym ze względu na zbliżających się żołnierzy radzieckich pensjonariuszy ewakuowano – tłumaczy po latach.

Jednym z najbardziej dramatycznych dni wojny był ten, w którym niespełna 17-letni Józef dostał powołanie do Wehrmachtu. – Dostał się do Francji, a gdy wrócił do domu na urlop, zachorował na anginę i trafił do szpitala. Ktoś poradził naszej mamie, że jak będzie palił fajkę, do której doda octu, to jego pobyt w lazarecie przedłuży się. Józkowi uratowało to życie, bo jego kolegów z oddziału odesłali na front rosyjski, a on trafił potem do Włoch, skąd szczęśliwie powrócił do kraju – tłumaczy zakonnica.

26 stycznia Rosjanie weszli do Rybnika, który zdobyli dopiero 28 marca. – Nie było już z nami ojca, którego Niemcy wcielili do Volkssturmu. Wraz z mamą, naszą Martą i resztą rodzeństwa ukrywaliśmy się w piwnicznym schronie. 16 lutego w nocy Rosjanie ewakuowali nas w nieznanym kierunku. Zaszliśmy do Wilczy koło Gliwic, gdzie u pewnej gospodyni znaleźliśmy schronienie w pomieszczeniu przy oborze. Którejś nocy Rosjanie zabrali mnie do pracy. Było nas cztery dziewczyny i trzydziestu młodych mężczyzn. To miało być tylko na dwa dni, a przeciągnęło się do dwóch tygodni. Prowadzili nas lasami do Zebrzydowic, które wcześniej ewakuowano, na front sowiecko-niemiecki. My kopałyśmy rowy, a mężczyźni ścinali drzewa i robili zasieki. Rosjanie, zwłaszcza jak popili, byli niebezpieczni, ale chronił nas radziecki żołnierz, który pochodził z Łodzi i modlitwy. Puścili nas w marcu. Szłam na bosaka, bo szkoda mi było ostatnich butów, jakie miałam – wspomina siostra Agnieszka, która po powrocie do domu kontynuowała naukę u urszulanek. – Chciałam się dostać do sióstr misjonarek. Gdy dowiedziałam się, że takie zgromadzenie jest w Raciborzu, od razu przyjechałam tu z dwoma innymi koleżankami, które też miały takie plany. To była środa w Wielkim Tygodniu. Główne drzwi wejściowe były zabite deskami, więc zadzwoniłyśmy do bocznej furty. Jak nas zobaczyła pochodząca z tych stron siostra Ludowika to powiedziała : Dziołchy, wy tak wyglądacie, jakbyście chciały do klasztoru iść – wspomina.

Mowę miłości potrafi odczytać każdy

W 1947 roku Stefania Ryszka wstąpiła do Zgromadzenie Sióstr Służebnic Ducha Świętego w Raciborzu, przyjmując imię patronki Solidacji Maryjnej – św. Agnieszki. – W zakonie musiałam zrezygnować z odwiedzin najbliższych krewnych. To względu na solidarność z misjonarkami, które w dalekich krajach miały ze swoimi rodzinami tylko kontakt korespondencyjny. Mój tato bardzo to przeżył. Zapytał mnie: to nie przyjdziesz nawet na mój pogrzeb? Nie przyszłam. Zmarł w wieku 55 lat na serce. Modliłam się za niego w kaplicy. Podczas II Soboru Watykańskiego Jan XXIII zniósł ten przepis i dzięki temu Stolica Apostolska zgodziła się, bym mogła towarzyszyć chorej i sparaliżowanej mamie – tłumaczy siostra Agnieszka. O wymarzonych misjach musiała jednak zapomnieć, bo do lat 60. komuniści nie wypuszczali sióstr za granicę. Została więc organistką i katechetką, ucząc dzieci w Wesołej koło Warszawy, Raciborzu, Lubomi, Samborowicach, Wawelnie i Grzędzinie.

W 1986 roku zaczęła prowadzić lekcje religii dla dzieci ze szkoły specjalnej, najpierw w domu katechetycznym przy ulicy Szewskiej, a potem w budynku przy ul. Królewskiej, gdzie w 1993 roku przeprowadziła się „Dziesiątka”. – Przygotowywałam uczniów szkoły specjalnej do I Komunii Świętej, która odbywała się nie w parafii św. Jana Chrzciciela na Ostrogu, tylko w naszym klasztorze. Niepełnosprawne dzieci, które nie mogły dojeżdżać do szkoły uczyłam w ich domach. Organizowałam też dla nich pielgrzymki do Częstochowy, Kalwarii Zebrzydowickiej czy Wadowic oraz spotkania w klasztorze z okazji świąt Bożego Narodzenia i Wielkanocy – opowiada siostra Agnieszka i przypomina, że na początku nie wiedziano jak z niepełnosprawnymi dziećmi postępować. – Wymagano od nich nauczenia się przed bierzmowaniem dziesięciu przykazań bożych. Dla wielu z nich to było niemożliwe. Wiedziałam, że nie mogę ich egzaminować, bo się tego nigdy nie nauczą – dodaje.

Ponieważ uczniowie „Dziesiątki” nie jeździli na oferowane innym dzieciom zielone szkoły, siostra Agnieszka postanowiła zorganizować im letnie ferie. Pierwsze „Wakacje z Bogiem” odbyły się w 1990 roku w Gamowie. – Proboszcz udostępnił nam bezpłatnie swoje stare probostwo, gdzie zamieszkaliśmy na trzy tygodnie. Chciałam, byśmy sobie wszystkie posiłki przygotowywali sami, więc chodziłam najpierw od sklepu do sklepu i żebrałam o jakieś produkty. Następny turnus odbył się w probostwie w Kamesznicy, gdzie wracaliśmy przez kolejnych dwanaście lat. Jeździło ze mną zazwyczaj 30 – 40 dzieci,.Byłam sama i miałam już ponad 60 lat. Dziś zastanawiam się nad tym, jak ja wtedy dałam radę. Pewnie czuwał nade mną Anioł Stróż i Opatrzność Boska – mówi siostra Agnieszka. Nie pamięta już wszystkich imion swoich uczniów, ale wie, że niektórzy z nich zaznali wiele biedy i upokorzenia. – Jak odeszła babcia Jarka, to przyszedł mi powiedzieć, że właśnie zmarła jedyna osoba, która go kochała. Miał trzech ojców, ale żaden go nie kochał. Inny chłopak pojechał ze mną kiedyś na „Wakacje z Bogiem” i zgubił na nich jednego buta. Bał się wrócić do domu, bo jak sam przyznał, czekało go za to lanie kablem. Jak to usłyszałam, to mu te buty kupiłam. Wielu byłych uczniów spotykam nieraz na ulicach. Jeden z nich rozpoznał mnie po szesnastu latach i mówi: „ja się za siostrę codziennie modlę, bo siostra była dla nas zawsze taka dobra”. Nigdy nie miałam specjalnego wykształcenia do uczenia dzieci niepełnosprawnych. Teraz wiem, że wystarczyło mieć dla nich otwarte serce, bo jedyną mową, którą każdy rozumie jest mowa miłości – podsumowuje siostra Agnieszka Ryszka. Katarzyna Gruchot

  • Numer: 12 (957)
  • Data wydania: 19.03.19
Czytaj e-gazetę