Nie szukała Armii Krajowej. To Armia Krajowa znalazła ją.
Zostało ich dziewięcioro. W czasie II wojny światowej i tuż po ustaniu wojennej zawieruchy działali w Armii Krajowej. Dziś są członkami Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej okręgu wodzisławskiego i rybnickiego. Mówią o sobie, że nie są bohaterami. Że prawdziwi bohaterowie zginęli. My jednak nie mamy wątpliwości. To żyjące legendy ruchu oporu. I skarbnice wiedzy. Przedstawimy ich historię. Bohaterką poniższej jest Hildegarda Myśliwiec z Wodzisławia Śl.
Koniec 1941 roku. Do rodzinnego domu 17-letniej Hildegardy przy ul. Radlińskiej w Wodzisławiu Śl. przybył pewien mężczyzna z niejaką panią Marysią, mieszkanką niedalekiego Radlina. Owym mężczyzną był handlowiec z Rybnika o nazwisku Wita, członek Armii Krajowej, przypuszczalnie w randze porucznika. Szukał kontaktów i kwater dla akowców i polskich żołnierzy, którzy nie mieli się gdzie podziać. Nie trafił na Radlińską przypadkiem. Maria znała się z rodzicami Hildzi, państwem Figura. Wiedziała, że byli powstańcami. Tata Hildegardy walczył we wszystkich powstaniach śląskich, mama w dwóch. Maria przypuszczała więc, że w domu przy Radlińskiej znajdzie sprzymierzeńców. I znalazła. A Hildegarda przekonała się na własne oczy, że istnieje coś takiego jak Armia Krajowa i konspiracja.
Z „Grubym” na cmentarz
Wita bywał nieraz u Figurów. - Miał kilka pseudonimów, w tym „Gruby”. Bo był niski, grubawy i myśmy go tak nazywali - uśmiecha się wodzisławianka. Wita dostał raz zadanie dotrzeć do cmentarza żydowskiego w Wodzisławiu. Oczekiwał, że domownicy z Radlińskiej pomogą mu w przedostaniu się tam niepostrzeżenie, zwłaszcza, że sporo Niemów kręciło się po mieście. - To myśmy z Marysią go przeprowadziły przez miasto - mówi Hildegarda Myśliwiec. Przypuszcza, że „Gruby” potrzebował pomocy kogoś znającego miasto na wylot i nie rzucającego się w oczy, ponieważ sam był poszukiwany przez Niemców. Służył w Wojsku Polskim, prawdopodobnie w wywiadzie. Dziewczyny starały się sprawiać wrażenie, jakby wybrały się na przechadzkę z wujkiem. Przeprowadziły go z ul. Radlińskiej aż na targowisko za synagogą (w której Niemcy urządzili kino). To było ich pierwsze konspiracyjne zadanie, choć Hildzia nie była jeszcze członkiem AK.
Młodzi na bok
Pamięta, jak w jedną sobotę do domu przyszedł „Gruby” z pięcioma towarzyszami broni. Potrzebowali kryjówki. Ubłoceni, zmizerowani. Buty kleiły się od gliny. Szli z akcji sabotażowej w Pszowie. Prawdopodobnie wysadzali słupy. - Wtedy nie wiedziałam za bardzo, co się działo. Nas młodych odsuwali od tego, co się działo w domu, bo się bali, żebyśmy nie zdradzili. Mama wzięła ich do pokoju. Wszystkim myła buty. Przenocowali. Rano czwórka poszła. Został tylko „Gruby” i młodszy akowiec, mieszkaniec Marklowic. Zatrzymali się u nas dwa dni i poszli - mówi wodzisławianka.
„Góralu, czy ci nie żal”
Zanim Hildegarda wstąpiła w szeregi AK w marcu 1942 r. miała już za sobą ciężkie przeżycia. Do końca 1941 r. była na robotach przymusowych w Niemczech. Wywieźli ją 17 czerwca 1940 r., w dniu jej szesnastych urodzin. Ojciec grał Hildzi na harmonijce „Góralu, czy ci nie żal”. Dziewczyna trafiła do Würben (obecnie Wierzbna, wieś w gminie Żarów w woj. dolnośląskim). Zimą pracowała jako opiekunka dzieci, w pozostałe miesiące w polu i w chlewie. Raz udało jej się odwiedzić rodzinę, na święta. Z robót przymusowych Hildegarda uciekła. Nie wytrzymała. Do Raciborza przyjechała pociągiem. Stamtąd na piechotę dotarła do Wodzisławia. Była zawszona, nogi miała owrzodzone. - Nie wiem, czy mnie ścigali, nie interesowałam się - wspomina.
Pośredniczka z Rybnika
W rodzinnym domu Hilda ukrywała się cztery miesiące. Ale wieści z Würben o ucieczce młodej Polski dotarły do Wodzisławia. Raz do domu Hildegardy przyszła pracownica urzędu pracy, pani Skrzypczyk. Ostrzegła ją, że jeśli córka sama się nie zgłosi, to ją wywiozą do obozu w Oświęcimiu. - Zgłosiłam się do urzędu. Tam w obroty wzięła mnie pośredniczka pracy z Rybnika. Wypytywała o wszystko, dlaczego uciekłam, czy mnie bili. Zapowiedziała, że dowie się wszystkiego. Kazała przyjść za dwa tygodnie - wspomina Hildegarda. Po dwóch tygodniach urzędniczka wręczyła Polce rodzaj faktury do liczenia. Chciała wiedzieć, czy potrafi liczyć. Potem poleciła wypełnić życiorys po niemiecku i załatwiła nastolatce pracę w wodzisławskim młynie.
Przysięga w domu
Hildegarda nie musiała się już ukrywać. Była gotowa przystąpić do AK. Widząc postawę rodziców był to dla niej naturalny krok. Przysięgę składała w jej domu. Przysięgę przyjął Paweł Cierpioł, pseudonim „Makopol”, zastępca dowódcy AK w Rybniku, przedwojenny komisarz policji. Ten sam, którego większość osób ze słyszenia kojarzy jako patrona ulic. Rozłożył na stole legitymację z przysięgą AK, brzmiącą „W obliczu Boga Wszechmogącego i Najświętszej Marii Panny Królowej Korony Polskiej, kładę swe ręce na ten święty Krzyż, znak męki i Zbawienia. Przysięgam być wiernym Ojczyźnie mej, Rzeczpospolitej Polskiej, stać nieugięcie na straży Jej honoru i o wyzwolenie Jej z niewoli walczyć ze wszystkich sił, aż do ofiary mego życia(...)”. Cierpioł mówił treść przysięgi, Hildegarda powtarzała. Przysięgała na krzyż. I została akowcem. Przybrała pseudonim „Młynorka”, od młyna, w którym pracowała.
Niemiecka spowiedź
Zadania Hildegardy były przeróżne. Głównie zajmowała się szyciem opasek, flag. Opiekowała się rannymi. Ale przede wszystkim była kurierem. Roznosiła na przykład fałszywe kartki żywnościowe do polskich rodzin, które na przydziały żywnościowe się nie załapały. Rodzina Hildegardy też nie otrzymywała wsparcia. Wszystko przez tzw. spowiedź, której poddani byli wszyscy mieszkańcy na początku wojny. Trzeba było odpowiedzieć na pytania w jakim języku mówi się w domu, w jakim modli i na tej podstawie Niemcy dzielili Polaków na grupy. Ojciec Hildegardy był niewidomy i dostał tzw. bezpaństwowca, czyli nie miał grupy, matka zakwalifikowana została do grupy 4. Paradoksalnie ojciec będąc ślepym okazał się bardzo użyteczny w konspiracji.
Pociągiem po papier
Hildegarda jeździła m.in. pociągiem do Mikołowa po specjalny papier służący do wyrobu kartek na jedzenie. Zabierała niewidomego ojca. Podczas kontroli biletowej odpowiadając na pytanie o powód i cel podróży mówiła, że pomaga ojcu. Kursy kurierskie do Mikołowa obarczone były ryzykiem. Podczas jednej podróży na stacji w Łaziskach Niemcy urządzili łapankę Polaków w pociągu. Skład miał być przeznaczony tylko dla Niemców. Hildegardzie przydał się język niemiecki, którego podstawy poznała podczas robót przymusowych. Dlatego potrafiła wytłumaczyć się po niemiecku, dlaczego jedzie tym pociągiem. I dotarła do Mikołowa.
Nie można się nie bać
W fabryce papieru Armia Krajowa miała wtyczkę. Inaczej podkradanie papieru nie byłoby możliwe. Hilda nie znała szczegółów. Jej rolą było przewiezienie papieru. Samo noszenie też nastręczało ryzyka. Papier był ciężki, poukładany w teczkach. Hildegarda musiała uważać, by nie podpaść. - Ile razy się bałam. Nie wierzę, że można było się nie bać. - mówi. Ale nie zdarzyło jej się nie wypełnić rozkazu, czy odmówić wykonania zadania. - Człowiek był młody, nie przejmował się za bardzo. Dziś, z perspektywy czasy zastanawiam się, jak to wszystko funkcjonowało, że w ogóle nie wpadliśmy - wspomina. Inna rzecz, co przyznaje, nie znalazła się nigdy w krytycznej sytuacji, by musiała rozważać, jak postąpić.
Mąż partyzant
Wyrobem fałszywych kartek zajmował się Antoni Myśliwiec. Był cennym akowcem. Prawdziwa złota rączka, zdolny fałszerz. Podrabiał np. niemieckie pieczątki wymagane na legitymacjach, dowodach. Miał brata, Franciszka, też akowca o pseudonimie „Trzan”. Postać, z którą Hildegarda związała swoje życie. W ‘43 byli już parą. Po wojnie pobrali się.
Belgijski pistolet
Młoda konspiratorka miała pistolet. Właściwie pistolecik, damski, belgijski. Prezent od cioci, konduktorki. - Pamiętam, jechałyśmy kiedyś tym samym pociągiem. Ja jechałam do Nowej Wsi, na urodziny do koleżanki (stamtąd pochodziła rodzina Hildy, do Wodzisławia przenieśli się w ‘38 r.). W pociągu było wojsko. Żołnierze pili. Ciocia przyszła i dała mi ten pistolet. Nie wiem, czy komuś wyjęła z kabury. W każdym razie kazała mi go schować i przesiąść się na najbliższej stacji do innego pociągu - wspomina. Pistolet owinęła w chusteczki i schowała do torby pierwszej pomocy, którą miała ze sobą, rodzaj apteczki. Kiedy wróciła do domu przekazała broń Franciszkowi. - Bałam się trzymać broni i obchodzić się z nią. On miał większe doświadczenie. Mąż uczył mnie nawet strzelać w piwnicy, ale ja się bardzo bałam huku – opowiada wodzisławianka.
Furmanką do Brennej
Hildegarda jeździła też z gazetkami i ulotkami do Brennej, gdzie operowała większa grupa AK, o nazwie „Wędrowiec”. Działania akowców koordynował Zygmunt Walter Janke, komendant okręgu Śląskiego AK, człowiek legenda, dziś również powszechnie znany jako patron ulic. Rowerem do Jastrzębia, w którym były organizowane przerzuty konspiracyjnej kontrabandy. A z Jastrzębia do Brennej kurierzy podróżowali zwykle furmanką zaprzęgniętą do konia. I tak podróżowała też Hildegarda. Zwykle zabierała ze sobą jakieś rzeczy, byle mieć pretekst w razie kontroli, że coś zawozi. Wodzisławianka odbyła w sumie dwa kursy do Brennej. Częściej jeździł jej późniejszy mąż i „Makopol”.
Żmija
Dom Figurów wciąż służył jako kryjówka akowców. Nigdy nie została „spalona”. Zdemaskowanie zagroziło Hildegardzie z zupełnie niespodziewanej dla siebie strony. Jedna dziewczyna, z którą Hildegarda pracowała we młynie, i którą miała za przyjaciółkę, rozpowiadała po mieście, że w jej domu są schadzki partyzantów. Ta „żmija”, jak o niej mówi pani Hildegarda, złożyła też skargę dyrektorowi młyna. Ten wezwał dziewczynę do siebie. - Mówił mi: „Mam do pani pełne zaufanie. Niech pani uważa. Ma pani tu wrogów.” - wspomina wodzisławianka. Dyrektor powiedział jej też, że to, co dzieje się za drzwiami jej domu nie jest jego sprawą. Oświadczył, że z powodu skargi musiał ją zwolnić, jednak załatwił jej pracę w cygarowni mieszczącej się w dzisiejszych „Koncentratach”. - Był człowiekiem, naprawdę, choć Niemiec – kwituje wodzisławianka.
Zaszyci w Otmuchowie
Zaraz po wojnie, jeszcze w 1945 r. Hildegarda pobrała się z Franciszkiem i wyjechała do Otmuchowa, który był częścią ziem odzyskanych. Praktycznie wyłączyli się z działalności konspiracyjnej. Tam nikt nie kojarzył ich z partyzantki, uniknęli więc prześladować i czystek ze strony komunistów. Nie zgłosili się nawet do amnestii ogłoszonej dla ludzi podziemia z okazji wyborów w 1947 r.
Choć mąż Hildegardy raz się uaktywnił, co przypłacił trzydniowym aresztem. Razem ze szwagrem zrywał plakaty wzywające do udziału w referendum ludowym z 30 czerwca 1946 r., tzw. referendum 3 x TAK. Szwagier uciekł, jego złapali. Tłumaczył się, że nie tylko nie zrywał, a wręcz doklejał tam, gdzie klej nie złapał. - Jego trzymali, a do mnie przychodzili przez trzy noce z rzędu. Mówili, że są z milicji i kazali mi ich wpuścić. Ja się barykadowałam i nie wpuszczałam. Odpowiadałam, że dziś w mundurze każdy chodzi. Mężowi nic nie potrafili udowodnić i po trzech dniach go wypuścili - mówi.
Bez partii nie ma premii
Niewykluczone, że Hildegarda i Franciszek nie ujawniając się jako akowcy podczas amnestii, ani przy innej okazji uniknęli więzienia i problemów w późniejszym życiu. Tyle, że Franciszek nie wstąpił do partii. Miał przez to kłopoty w pracy. Zatrudniony był na poczcie, awansował nawet na naczelnika, jednak zarabiał jak szeregowy pocztowiec. Dodatki, premie uzależnione były od członkostwa w Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Partyjni towarzysze nakłaniali go do wstąpienia do PZPR, ale odmawiał.
Powrót po latach
Myśliwcowie spędzili w Otmuchowie cztery lata. Potem przeprowadzili się do Bystrej koło Bielska Białej, w związku z przenosinami Franciszka na tamtejszą pocztę. W 1954 r. znów musieli pakować manatki. Tym razem trafili do Radlina. Franciszek Myśliwiec został naczelnikiem na poczcie w Biertułtowach. W Radlinie mieszkali 30 lat. Ostatecznie osiedli w Wodzisławiu, gdzie małżonek Hildegardy również był naczelnikiem. Pani Hildegarda też pracowała na poczcie. Do domu na Radlińskiej nie wrócili. Został wyburzony po wojnie. Franciszek Myśliwiec zmarł w 1995 r.
„Młymorka w pamięci
Hildegarda Myśliwiec zaangażowała się w działalność mającą na celu ocalenie pamięci po AK na terenie dawnego ROW. Wraz z innymi akowcami spotykała się w Jastrzębiu. W 1986 r. odwiedził ich nawet dawny przełożony, gen. Zygmunt Walter Janke. Pani Hildegarda była też jednym z założycielek jastrzębskiego koła Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej, z którego po latach wyodrębniło się koło rybnicko-wodzisławskie. W 1994 r. pani Hildegarda została prezesem tego koła. Dziś zdrowie nie pozwala już jej na czynną działalność, ale wciąż chętnie dzieli się wspomnieniami z okresu, kiedy była „Młynorką”. Bo chce, by pamięć o AK ocalała.
Tomasz Raudner
konsultacja historyczna Grzegorz Kamiński.
Najnowsze komentarze