Piątek, 19 kwietnia 2024

imieniny: Adolfa, Tymona, Pafnucego

RSS

Urszula Pater – oddziałowa neurologii

06.04.2021 00:00 red.

RACIBORSKI „MEDYK” (1964 – 1996)

Tato zaszczepił jej tyle miłości do przyrody, że chciała zostać biologiem, ale mama zadecydowała, że pielęgniarka to konkretniejszy zawód dla dziewczyny. Mimo skromnych warunków, Stępniowie tak przygotowali swoje córki do życia, że świetnie sobie w nim radziły. Musiały tylko pamiętać o powtarzanej przez mamę maksymie, że jedną gałązkę łatwo złamać, ale pięć już nie.

Najfajniejsze lekcje są w lesie

Z rodzinnego domu w Kłobucku Urszula wyniosła zaradność, której wymagała od swych córek mama i miłość do przyrody, której nauczył ją ojciec. Zygmunt Stępień z małą Ulą na barana przemierzał pobliskie lasy i pokazywał córce wszystko to, co powinna o nich wiedzieć. Oswajał ją z naturą i przekonywał, że nie można się jej bać. Podczas gdy on był od rozpieszczania, mama trzymała całą rodzinę twardą ręką. Pochodząca z Chorzowa Stefania Wichary poznała swojego przyszłego męża na weselu u znajomych. Po latach opowiadała, że Zygmunt, który był z zawodu cieślą, przyciągnął jej uwagę swoimi pięknymi rękami. Po wyjściu za mąż przeprowadziła się w jego rodzinne strony, a owocami tego związku były przychodzące na świat kolejne córki: Joanna, Aleksandra, Elżbieta i Franciszka. Gdy 4 lutego 1966 roku rodziła się następna pociecha, wszyscy typowali, że tym razem to będzie w końcu syn. Po tym, jak piątym synem okazała się Urszula, jej rodzice postanowili dalej nie próbować.

Przy usytuowanym w kłobuckim Zagórzu domu, rodzina miała niewielkie pole i gospodarstwo, w którym hodowała kury, kaczki i świnie. Ponieważ rodzice pracowali, tato w budownictwie a mama jako woźna w Zespole Szkół Mechanicznych, dziewczynki wiedziały, że do ich obowiązków należy pomoc w domu i obejściu. – Na pastwisku spotykały się wszystkie dzieciaki z Zagórza, więc było wesoło. Przychodziła Jadzia Nagiel, Robert Dzikowicz i moja przyjaciółka Małgosia Wielus, która mieszkała niedaleko mnie. Wyprowadzałyśmy razem cielaka udając, że to pies, albo robiłyśmy lalki z kolby kukurydzy i gałganków, które można było znaleźć przy zakładzie produkującym w parkowym zamku ubrania. Pamiętam też pierwszy rower – zielony składak Wigry, który trzymałam w chlewiku i został zmasakrowany przez świnię. Robiliśmy sobie wycieczki do lasu, albo na „dziorgi”, czyli podbieranie jabłek z pobliskich sadów, a do szkoły chodziło się z Zagórza zawsze cała grupą – wspomina pani Urszula.

Do Szkoły Podstawowej numer 1, gdzie trafiła po przedszkolu, uczęszczały też dzieci z mieszczącego się niedaleko placówki domu dziecka. – Między nami nie było żadnych różnic. Mogliśmy odwiedzać nasze koleżanki Dorotę i Danusię i trochę im nawet zazdrościłam, że mieszkają razem w pokoju, jak na koloniach. Na wagary chodziliśmy na Dębową Górę, albo na Zakrzew, a zamiast na lekcji religii lądowałam często w domu Basi Wysockiej. Nie przepadałam za językiem rosyjskim, którego usiłowała nas nauczyć pani Rzepka. Radziliśmy sobie z nią tak, że chowaliśmy jej okulary, a do etui po nich wkładaliśmy ziemię z paprotką – opowiada pani Pater.

W dzieciństwie marzyła o zostaniu biologiem, bo ten zawód kojarzył się jej z chodzeniem do lasu i oglądaniem roślin, ale mama wolała mieć w domu pielęgniarkę. Zamiast liceum ogólnokształcącego wybrała więc Liceum Medyczne w Częstochowie, do którego musiała codziennie dojeżdżać. – Do szkoły trzeba było przychodzić ubranym na biało-granatowo i obowiązywała biała bielizna, którą sprawdzano. W szatni przebierałyśmy się w szare mundurki z odpinanymi białymi kołnierzykami i bambosze „zdrowotki”. Konkursu mody nie było, bo obowiązywała ogólna szarzyzna – opowiada pani Ula.

Kolorowy Racibórz

Po rocznych doświadczeniach w częstochowskim „Medyku”, zapadła decyzja o przeniesieniu się do takiej samej szkoły w Raciborzu. – Mama po operacji kręgów szyjnych przez rok musiała leżeć w łóżku, więc wyjechała do mojej siostry, która mieszkała w Chorzowie. Z obawy, że tato sobie za mną nie poradzi, wysłała mnie do drugiej siostry – Oli, która razem z mężem Adamem związała swoją przyszłość z Raciborzem. Oboje byli chemikami. On znalazł tu pracę w ZEW-ie, a ona w Pollenie. Mój pierwszy dzień w liceum to był ogromny szok, bo z przyzwyczajenia założyłam białą bluzkę, granatową spódnicę i szary sweter, a na miejscu okazało się, że nie obowiązują tu „szaraki”, a wszystkie moje koleżanki są w kolorowych strojach. To był powiew nowoczesności – opowiada po latach.

Urszula Stępień trafiła do klasy, której wychowawczynią była Iwona Surtel, a w ławce usiadła z Hanią Szulc. Bardzo lubiła łacinę z profesorem Mleczko, farmakologię z Janem Kuczyńskim i psychologię, której uczyła Irena Gołąb. Wśród nauczycielek przedmiotów zawodowych najbardziej ceniła Anielę Fronczak, która była dla niej osobą wielkiej klasy i doktor Reginę Wochnik, równie wymagającą, co cierpliwą, która potrafiła dotrzeć do każdej uczennicy. – Pani Ania była naszą opiekunką podczas praktyk na chirurgii. Gdy wchodziłyśmy do pacjentów zawsze nas przedstawiała: jesteście państwo na sali liceum medycznego, a to są uczennice, które będą się wami opiekować. Zazwyczaj to były sale męskie, więc żaden z panów nie przyznawał się nigdy, że się tej opieki trochę boi. Zasada była taka, że nawet jeśli któraś z nas popełniła jakiś błąd, to żadna instruktorka nie zwracała jej uwagi przy pacjentach – tłumaczy pani Urszula, która po odbytych w szpitalu praktykach wiedziała, że na pewno nie chciałaby pracować na pediatrii.

Choć bardzo tęskniła za rodzicami, których odwiedzała raz w miesiącu, siostra ze szwagrem stworzyli jej w Raciborzu serdeczną i ciepłą atmosferę. W nowym domu obowiązywały jednak zasady, do których musiała się dostosować. Najważniejszą z nich były powroty nie później niż o 20.00, a jeśli to była 20.10, to następnego dnia musiała być dziesięć minut wcześniej. I tak w kółko. Do obowiązków Uli należało odprowadzanie 3-letniego siostrzeńca Wojtka do przedszkola. Pan Adam sumiennie pilnował wyznaczonych szwagierce zasad, a ona do dziś pamięta zapach wody toaletowej „Soir de Paris”, którą kupiła w Pewexie za podarowane przez niego bony.

Gdy w 1986 roku miała już za sobą maturę i egzamin dyplomowy, wiedziała, że do Kłobucka może pojechać na wakacje, ale Raciborza już nie opuści. A ponieważ maksymę mamy, że „jedną gałązkę łatwo złamać, ale pięć już nie” siostry wzięły sobie do serca. Dziś, oprócz Urszuli i Aleksandry mieszkają tu Elżbieta i Franciszka.

Jeszcze w sierpniu tego samego roku pani Ula rozpoczęła pracę na oddziale chirurgii ogólnej i już jako pielęgniarka została zaproszona na zabawę zakładową w ZEW-ie. Partnerowała koledze swojego szwagra – Jerzemu Paterowi, który też nie był rodowitym raciborzaninem, bo zamieszkał tu mając 14 lat. Okazało się, że łączy ich miłość do przyrody, gór, rowerów i nart. Z tej symbiozy zrodził się związek, który trwa do dzisiaj, a jego owocem jest córka Karolina, absolwentka Politechniki Warszawskiej, która wraz z mężem i córeczką Elizą mieszka na stałe w Wielkiej Brytanii.

Nowy oddział – nowe wyzwania

Urszula Pater zdobywała doświadczenie zawodowe na oddziale, w poradni chirurgicznej, a przez pewien czas nawet w żłobku przy ulicy Rzeźniczej, ale największym wyzwaniem okazało się stworzenie od podstaw nowego oddziału neurologicznego, który powstał w raciborskim szpitalu przy Gamowskiej w 2009 roku. – Pamiętam jak razem z ordynator Grażyną Brzezinką-Dakowską i późniejszą oddziałową oddziału opiekuńczo-leczniczego Grażyną Janeczek-Dwornik planowałyśmy gdzie ma się co znajdować i składałyśmy łóżka. Pierwsi pacjenci pojawili się u nas przed świętami Bożego Narodzenia – wspomina pani Urszula.

Kadrę lekarską zasilili Bartłomiej Jurkowski i Małgorzata Szerszow, którzy przyjechali z Bytomia, Edyta Songin z Pietrowic Wielkich, a później dołączyła do nas Ewa Król, która pracuje obecnie w Sosnowcu. Wśród pielęgniarek były Beata Małecka, Joanna Lasowska, Urszula Homola, Daria Kot, Anita Kwiatkowska,Magdalena Popko-Koczwara, Joanna Niedźwiecka, Agnieszka Węgrzyn oraz Elżbieta i Jakub Gużdowie. Wszyscy z ogromnym zapałem przystąpili do pracy, ale oddział wymagał od jego pracowników ogromnych pokładów odporności psychicznej i niezłej tężyzny fizycznej. – Każdy oddział ma swoją specyfikę, a nasz jest oddziałem pacjentów leżących, po udarach, z guzami mózgu, stwardnieniem rozsianym, często z niedowładem, gdzie pierwsze 24 godziny decydują o ich życiu. Trzeba mieć dużo siły fizycznej by ich podnieść, czy przytrzymać, nie mówiąc już o odporności psychicznej, dlatego nie wszystkie moje koleżanki wytrzymały taką presję i część z nich odeszła. Na szczęście współpraca lekarsko-pielęgniarska układała się zawsze bardzo dobrze, a nasza pani ordynator potrafiła zadbać o rodzinną atmosferę i stworzenie zespołu, który bez względu na sprawowaną funkcję i wykonywany zawód stanowi jedną komórkę. To wielkiej klasy człowiek – mówi Urszula Pater, od samego początku oddziałowa neurologii.

Kolejnym wyzwaniem było przekształcenie szpitala w jednoimienny, przeznaczony wyłącznie dla pacjentów covidowych. – Był strach i zaskoczenie, ale dyrekcja wykazała się dobrą organizacją i sprawnie przeprowadzonymi procedurami. W nocy przygotowywano śluzy, a my wiedziałyśmy w jakiej kolejności będą zasiedlane oddziały. Gdy pojawili się pierwsi pacjenci, których przywieźli z DPS-u, byłam razem z doktor Brzezinką-Dakowską na dyżurze. Przesunęli nam wtedy do pomocy Grażynkę Janeczek i Beatę Popów, a z domu ściągnęłam jeszcze czekającą pod telefonem Basię Wyżgoł. Pierwsze wejścia w pomarańczowych kombinezonach były bardzo niekomfortowe, poza tym wszystkim towarzyszył ogromny strach. Pacjenci bali się nas, a my bałyśmy się tego, czy sobie poradzimy. Nasze koleżanki epidemiologiczne wprowadziły tak wyśrubowane procedury, a my się do nich bez słowa dostosowałyśmy, że uchroniły nas przez zarażeniami wewnątrzoddziałowymi. Potem było już łatwiej, bo wymieniałyśmy się wzajemnie doświadczeniami. Ja na przykład odkryłam preparat Anti Fog, który zapobiegał parowaniu okularów i gogli. Przekazałam tę informację do działu gospodarczego, który od razu zamówił go dla wszystkich oddziałów. Jak wszyscy w Polsce musimy sobie radzić z brakiem personelu, ale staramy się, by nasi pacjenci tego nie odczuwali. W miarę potrzeb przesuwamy pracowników z innych oddziałów i tęsknimy za powrotem do normalności – podsumowuje Urszula Pater.

Katarzyna Gruchot

  • Numer: 14 (1509)
  • Data wydania: 06.04.21
Czytaj e-gazetę