Czwartek, 18 kwietnia 2024

imieniny: Apoloniusza, Bogusławy, Gościsława

RSS

Lidia Skrobek - oddziałowa raciborskiej okulistyki

16.03.2021 00:00 red

Gdy absolwentka raciborskiego „Medyka” wraz z kadrą lekarzy i pielęgniarek tworzyła pierwszy w mieście oddział okulistyki, nie wiedziała, że poświęci mu całe życie zawodowe. Jego pacjentom towarzyszyła przez 40 lat swojej pracy, najpierw w szpitalu przy ulicy Bema, a później przy Gamowskiej. Dziś odpoczywa na zasłużonej emeryturze ciesząc się domem, mężem i ukochanymi wnukami Grzesiem i Kubą.

Dziewczyna ze wsi chce do miasta

Jest rodowitą Ślązaczką, wychowaną na wsi w wielopokoleniowej rodzinie, której sercem była babcia. Łucja Górecka pochodziła z Turza i bardzo wcześnie owdowiała. Jej mąż Franciszek zmarł na zapalenie płuc po tym, jak którejś zimy pojechał z najmłodszą córką Zosią odwiedzić najstarszego syna, wcielonego do niemieckiej armii. Było to ostatnie spotkanie ojca i syna Jana, który też nie przeżył wojny. Łucja została na małym gospodarstwie z sześciorgiem dzieci: Alfredem, Józefem, Albertem, Pauliną, Teresą i Zofią.

Gdy przyszedł koniec wojny i nadzieje na to, że wszystko wróci do normalności, Góreckich spotkał los wielu śląskich rodzin, które rosyjscy żołnierze uważali za wroga. Ich dom został doszczętnie spalony, a Łucja wraz z dziećmi zaczęła tułaczkę od jednego do drugiego sąsiada, w poszukiwaniu bezpiecznego lokum. – Babcia była bardzo dzielną kobietą, która potrafiła znaleźć rozwiązanie w każdej sytuacji i nigdy się nie poddawała. Jej wędrówka skończyła się dopiero w 1958 roku, gdy moi rodzice wybudowali dom i ją do siebie zabrali. Mieszkała z nami do końca swojego życia, opiekując się mną i moimi młodszymi siostrami. Mimo tylu nieszczęść, które ją w życiu spotkały, była cudowną i bardzo wesołą kobietą. Jak mama nie pozwalała mi iść na dyskotekę, to babcia mówiła, idź dziecko, nawet jak wrócisz późno, to ja cię wpuszczę do domu – wspomina pani Lidia.

Zofia Górecka i starszy od niej o cztery lata Rudolf Kubik poznali się na wiejskiej zabawie. On pochodził z Siedlisk, był synem Marii i Franciszka Kubików, miał trzy siostry: Annę, Adelajde i Łucję oraz brata Pawła. – Tato opowiadał, że podczas wojny jego rodzina często głodowała, więc pilnował, żeby nigdy nie kłaść się spać głodnym. Był stolarzem po szkole zawodowej w Raciborzu i przez wiele lat pracował w Rafamecie. Mama poszła do pracy bardzo wcześnie, bo w wieku 15 lat i pracowała w tym samym zakładzie. Pobrali się w 1958 roku i zamieszkali w Turzu przy ulicy Rudzkiej. Babcia miała do taty takie zaufanie, że jeszcze przed ślubem rodziców wzięła razem z nim pożyczkę na budowę domu – opowiada Lidia Skrobek, która przyszła na świat w porodówce w Kuźni Raciborskiej w 1960 roku.

Dzieciństwo pod okiem babci Łucji było beztroskie i pełne miłości. Słynęła z pysznych klusek na parze, śląskich wypieków i ogromnej tolerancji. Życie na wsi to była też ciężka praca przy sianokosach, czy wykopkach, codzienne rozpalanie w piecu i dojazdy. Nic więc dziwnego, że marzeniem Lidki było uciec do miasta. Zanim jednak mogła to zrobić, musiała najpierw skończyć szkołę podstawową w Turzu, gdzie jej wychowawcami byli Gerda Wiertelorz i polonista Jerzy Rutowicz. – Wszyscy zapisaliśmy się do harcerstwa, które w naszej szkole prowadziła matematyczka Zdzisława Dzido. Ponieważ w naszym domu nigdy się nie przelewało, byłam tylko na jednych koloniach w Bardzie Śląskim i jednym obozie harcerskim, zorganizowanym w Rudach. Pół roku przed końcem ósmej klasy trafiliśmy do Kuźni Raciborskiej, bo nasza szkoła w Turzu zaczęła się już rozsypywać. Ponieważ rodziłyśmy się co pięć lat, bo moja młodsza siostra Dorota przyszła na świat w 1965 roku, a kolejna Renata w 1970 roku, to jak miałam 15 lat, bałam się, że mama znów zajdzie w ciążę. Okazało się, że zostałyśmy we trzy, choć najmłodsza mieszka na stałe w Niemczech – mówi ze śmiechem pani Lidzia.

O wyborze szkoły średniej zdecydowały dwie rzeczy: pierwszą był otrzymany na święta prezent w postaci „Małego Lekarza”, którym Lidzia bawiła się tak długo, aż leczony przez nią zastrzykami miś się rozleciał, drugą – marzenie o czystych paznokciach.

Gdy strzykawki to nie zabawki

Do raciborskiego Liceum Medycznego poszła razem z koleżanką Urszulą Kostką. Nie było w nim wtedy egzaminów wstępnych tylko konkurs świadectw. W nowej szkole pojawiły się nowe przedmioty, wśród których była łacina wykładana przez profesora Mleczko i farmakologia, której uczył raciborski farmaceuta Jan Kuczyński. W salach ćwiczeń Lidka mogła w końcu skonfrontować swoją wiedzę opartą na „Małym Lekarzu” z praktyką. Uczennice ćwiczyły wykonywanie zastrzyków wstrzykując sobie nawzajem destylowaną wodę. Zarówno igły, jak i strzykawki trzeba było za każdym razem sterylizować. – W pierwszej klasie nie czułyśmy się komfortowo, zwłaszcza na języku polskim, bo pani Maria Herman posługiwała się piękną polszczyzną, a my byłyśmy ze wsi i mówiłyśmy gwarą. Za to na praktykach w szpitalu były sytuacje, w których lepiej sobie radziłyśmy, niż nasze koleżanki z miasta, bo jak babcia chciała żeby jej podać sziber, to tylko my wiedziałyśmy, że chodzi o basen. Naszą wychowawczynią była wspaniała nauczycielka przedmiotów zawodowych – Regina Wochnik. Była jak druga mama, martwiła się o nas, ale i świetnie przygotowywała do pielęgniarstwa. Nikt tak jak ona nie potrafił nauczyć, jak dawkować leki na oddziale pediatrycznym – tłumaczy pani Lidka i wraca wspomnieniami do czterodniowej wycieczki uczennic „Medyka”do Warszawy. – W muzeum, które zwiedzałyśmy, była kawiarnia, więc urwałyśmy się z dziewczynami na kawę i papieroska. Przyłapała nas na tym Hermanowa i mówi do naszej wychowawczyni: patrz Regina na te mumie kopcące!

W ławce Lidia Kubik siedziała ze swoją koleżanką Urszulą, ale przyjaźniła się też z Elżbietą Michalską, która wstąpiła później do zakonu, gdzie nadal jest pielęgniarką. Gdy zaczęły się praktyki na oddziałach szpitalnych, najbardziej przypadła jej do gustu chirurgia. Największym przeżyciem był dla młodej dziewczyny pierwszy poród, któremu towarzyszyła, a za najlepszą pielęgniarkę uważała starszą od siebie tylko o pięć lat Urszulę Bubę z oddziału wewnętrznego, która nauczyła ją robić zastrzyki. Najsmutniejszym wydarzeniem roku 1976 była śmierć babci Łucji, która tuż przed swoim odejściem dała jeszcze wnuczce pieniądze na modelowany czepek.

Gdy w kwietniu 1980 roku Lidia Kubik zdała egzamin dyplomowy, stwierdziła, że do matury podchodzić już nie będzie. Na szczęście trafiła na Teresę Staszewską, która wytłumaczyła młodszej kuzynce, że nie warto zamykać sobie drogi na przyszłość, więc egzaminy bez problemu zdała. – Marzyłam o wakacjach, ale w maju otwierali w szpitalu nowy oddział okulistyczny, więc dostałam szansę na etat zaraz po szkole. 16 czerwca 1980 roku rozpoczęłam tam pracę jako pielęgniarka – podsumowuje.

Wypłakane oczy

Na nowym oddziale trzeba się było wszystkiego nauczyć, bo po szkole pozostała jedynie wiedza o tym, jak zakropić choremu oczy. Na początku zatrudniono na nim kilkanaście pielęgniarek, ale z czasem kadra wykruszyła się. Ordynatorem i pomysłodawcą raciborskiej okulistyki był Janusz Rusek, którego dość szybko zastąpiła Urszula Frydrych. Wśród lekarzy znaleźli się Krystyna Kamińska, Jolanta Paliga, Jolanta Nowak, Grażyna Winiarska-Przybyła, Janina Selańska i Jarosław Kopczyński. Oddziałową została Teresa Staszewska, a jej zastępczynią pani Lidia. – Sale oddziału okulistycznego rozrzucone były na trzech piętrach. Jedzenie z kuchni i pościel z pralni trzeba było wozić wózkami, bo nie było wind. Pracowałyśmy na trzy zmiany: od 6.00 do 14.00, od 14.00 do 22.00 i od 22.00 do 6.00. Już na starym oddziale wszczepialiśmy soczewki, operowaliśmy zaćmy, wykonywaliśmy zabiegi przeciwjaskrowe, robiliśmy gradówki, kępki żółte, skrzydliki, usuwaliśmy ciała obce, zdarzały się też amputacje gałki ocznej – tłumaczy pani Lidia, która rok później nie nazywała się już Kubik, tylko Skrobek.

Przyszłego męża poznała w 1978 roku na dyskotece w „Barze pod Rudką”. Janek pochodził tak jak ona z Turza, tyle że z jego drugiego końca, więc na „zolyty” miał blisko. Po roku wręczył jej pierścionek zaręczynowy, ale o narzeczonego upomniała się armia. Ślub zaplanowali na listopad 1981 roku, lecz miodowy miesiąc ich ominął, bo w grudniu wprowadzono stan wojenny i pana młodego wypuszczono z wojska dopiero w kwietniu następnego roku. Za to na ślubie cywilnym zaprezentował się w mundurze Wojska Polskiego, co podkreśliło bardziej rangę uroczystości. Stan wojenny wprowadził jeszcze jedną zmianę w życiu pani Lidki, bo przeniesiono ją do ośrodka zdrowia w Turzu, który pełnił całodobowe dyżury. A ponieważ nie miała ze świeżo poślubionym mężem żadnego kontaktu, noce i tak zarywała, wypłakując całe wiadra łez.

Po powrocie pana Jana młodzi zamieszkali razem z rodzicami pani Lidki, a w lipcu 1983 roku przyszła na świat ich pierwsza córka Justyna. Ponieważ chcieli się usamodzielnić, wynajęli dom w Markowicach. – Zaraz po macierzyńskim wróciłam do pracy, więc mama zabierała córkę na cały tydzień do siebie. W niedziele wieczorem zawoziliśmy ją autobusem do Turza, a w piątek po pracy po nią jechaliśmy. Jak była trochę większa to poszła do przedszkola w Markowicach, a potem koło szpitala, ale tylko na rok, bo później jej już nie przyjęli. To były okropne czasy – wspomina pani Skrobek, która wraz z rodziną przeniosła się w 1989 roku do upragnionego M3 przy ulicy Zamoyskiego w Raciborzu, gdzie mieszka do dziś. Rok później przyszła na świat druga córka Skrobków – Aleksandra.

W 2000 roku okulistyka została przeniesiona do nowego szpitala przy ulicy Gamowskiej, a cztery lata później oddział czekała kolejna przeprowadzka z drugiego na trzecie piętro. W tym czasie Lidia Skrobek pełniła obowiązki oddziałowej, którą została w pełni po przeprowadzonym w Katowicach konkursie. – Pojechałyśmy we trzy: ordynator Krystyna Kamińska, moja koleżanka Hanna Dmitruk i ja. Musiałam mieć ze sobą zaświadczenie z sądu o niekaralności, a 5-osobowa komisja zadawała mi nieco dziwne pytania o sprawy, które nie zawsze leżały w kompetencjach oddziałowej – podsumowuje pani Lidzia. Funkcję tę pełniła aż do emerytury, na którą przeszła we wrześniu 2020 roku. – Żeby być pielęgniarką trzeba mieć w sobie dużo empatii i dobre serce. Z pacjentem trzeba rozmawiać i informować go na bieżąco, jakie czynności się przy nim wykonuje. Trzeba go traktować tak, jakby się chciało być samemu traktowanym. Tę wiedzę wyniosłam ze szkoły i czterdziestu lat pracy w szpitalu – podsumowuje Lidia Skrobek.

Katarzyna Gruchot

  • Numer: 11 (1506)
  • Data wydania: 16.03.21
Czytaj e-gazetę